Pierwszy dzień w Ameryce Południowej

Postawić stopę w Ameryce Południowej – marzyłem o tym od kiedy pamiętam. Fascynowała mnie flora i fauna, piękne krajobrazy, Amazonka, Andy, dosłownie wszystko. Po jakimś czasie marzenie podsyciły książki p. Wojtka Cejrowskiego, fantastyczne opisy lasu tropikalnego, Indian, miejscowej ludności. I w końcu przyszedł odpowiedni moment – przeglądałem jak zwykle Facebooka, gdy w oczy rzucił mi się wielki banner: „Loty do Brazylii za ~850 zł”. Długo nie kalkulowałem – sprawdziłem czy są jeszcze aktualne, były, postanowiłem kupić. Pół roku przed wyjazdem – będzie dobrze, myślałem.

Pół roku zleciało rzecz jasna jak z bicza strzelił – ani się obejrzałem, a już trzeba było pakować plecak na wyjazd. Ostatnie zakupy, sprawdzanie wszystkiego po kilka razy… W końcu miałem spędzić 3 tygodnie kilka, jak nie kilkanaście tysięcy kilometrów od domu, na dodatek nie znając miejscowego języka, przy czym naczytałem się jeszcze co nieco na temat bezpieczeństwa w Ameryce Łacińskiej. Gwałcą, biją, kradną, rabują… Dam radę, kupiłem gaz pieprzowy – będzie dobrze.

Lecimy!

W końcu nadszedł dzień wylotu. W Polsce już prawie zima, kurtki w użyciu, a ja szczęśliwy zapakowałem w sumie kilka koszulek i krótkich spodenek. Osiem godzin lotu i udało się – jestem w Brazylii! Wiedziałem, że będę lądował wieczorem, pytanie, czy uda mi się dotrzeć do hotelu przed zachodem słońca, czy nie. Szybko okazuje się, że nie – mój plecak wyjechał na szarym końcu i w dodatku w zupełnie innym miejscu, niż bagaże reszty pasażerów z mojego lotu. Nic to. Trzeba jechać się przespać.

Pierwsze uczucie, gdy wyszedłem z lotniska – jedno z najlepszych na świecie. Kompletnie nowe miejsce, całkowicie nieznane, do tego wielka niewiadoma tego, co mnie czeka – plan jako taki był, ale raczej był to lekki szkic a nie dokładny projekt. Niesamowite uczucie, które dotyka mnie rzadko, ale dokładnie pamiętam moment po wyjściu z lotniska po raz pierwszy w każdym odległym, nieznanym miejscu.

Postanowiłem zamówić taksówkę – było już całkiem ciemno – wiedziałem, że do miasta jeździ autobus i to dużo tańszy, niż przejazd samochodem, ale nie chciałem ryzykować – w końcu na swojej skórze w ogóle nie poznałem jeszcze Brazylii, ani Ameryki Południowej. A mimo wszystko, to, czego się naczytałem + lekki dreszczyk emocji przed nieznanym robią swoje. Pierwsze wrażenie? Pełna cywilizacja, bardzo ładne, oświetlone autostrady, jedziemy powoli do miasta (lądowałem w Campinas). Mówiłem sobie – będzie dobrze, widać, że kultura, kierowca taki miły, wszystko wygląda jak w Europie. Pełen optymizmu jechałem do hotelu. Po drodze przez miasto nie wszystko wyglądało już tak ciekawie – ciemno, między obdrapanymi budynkami wszędzie młodociane ekipy – mniej więcej jak u nas latem między blokami. Do tego wszędzie kraty w oknach. Druty kolczaste. Druty pod napięciem…

A na miejscu…

Dobra, jestem w hotelu, gospodarz miły. Na wejściu oprócz drzwi – krata. W oknach – kraty. Dalej myślę – będzie dobrze, coś w oknie przecież musi być, a szyb nie było (było dość gorąco). Zostawiłem plecak w pokoju, chcę wyjść zapalić. Wtedy gospodarz mówi do mnie:

– Zdecydowanie lepiej będzie, jeśli nie będziesz już wychodził. Dla twojego bezpieczeństwa, choć, otworzę ci kanciapę z tyłu!

Wtedy rzeczywiście trochę spanikowałem – pomyślałem „Co to będzie? Jak ja mam tu przetrwać 3 tygodnie?”. Rozpaczliwie próbowałem odpalić nie do końca działający internet, zaplanować jakkolwiek dotarcie do dworca autobusowego, które czekało na mnie następnego dnia. Każdy szmer zapowiadał dla mnie jakieś niebezpieczeństwo. W końcu usnąłem.

I oczywiście okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują – zaraz jeździłem stopem, chodziłem po miastach po zmroku, a spotykały mnie same dobre rzeczy i mili ludzie. Tak to właśnie jest z tym strachem.

Namiot na polu

Pewnego razu w Argentynie zostałem dosłownie w polu – zachodzi słońce, za dwa kwadranse będzie całkiem ciemno, a do najbliższej wioseczki kilka kilometrów. Nadszedł czas na zrobienie użytku z namiotu, tylko gdzie tu spać? Po chwili marszu znalazłem pole, na którym raczej nic nie rosło – po prostu kupa ubitej ziemi z wystającymi gdzieniegdzie kępkami trawy. Ze wszystkich stron ładnie otoczone krzakami, daleko od drogi i cywilizacji – świetne miejsce na nocleg. Namiot rozbity, idziemy spać.

Środek nocy, budzi mnie spanikowana dziewczyna:

– Słyszysz ten hałas? To pewnie jakiś ciągnik, ktoś może już tu pracuje, zaraz nas rozjadą!

Ja całkiem nieogarnięty, w głowie mętlik, automatycznie wygrzebuję się z namiotu sprawdzić, co aż tak może hałasować. Okazało się, że rozbiliśmy się zaraz obok… torów kolejowych. Po prostu przejeżdżał pociąg. Jest OK, idziemy spać dalej. Wtedy spojrzałem w górę – księżyc już się schował i ujrzałem najpiękniejsze nocne niebo, jakie kiedykolwiek miałem okazję oglądać. Nie miałem sprzętu do zrobienia odpowiedniego zdjęcia, ale to załączone do wpisu najlepiej oddaje to, co wtedy ujrzały me oczy. Gapiłem się w górę i gapiłem, co najmniej kwadrans. Fantastyczna sprawa.

Poranek

Poranek, między 6 a 7 rano, słońce leniwie wychyla się znad linii drzew, a ja równie leniwie składam elementy namiotu i próbuję skompresować go do rozmiaru pojemności pokrowca. W końcu się udało, ruszamy z powrotem, a nagle na spotkanie wychodzi jakiś człowiek – chyba miejscowy rolnik. Szybkie przywitanie, buenos dias, i mówi:

– nie przeszkadza mi, że tu spaliście, ale lepiej już stąd idźcie. Nie widziałem wcześniej waszego namiotu, a codziennie pasie się tu mój byk. Miłego dnia!

Patrzę w prawo, a tam patrzy się na mnie lekko 1000-kilogramowy byk, beznamiętnie przeżuwając trawę. No cóż, dobrze, że nic się nie stało.

Tak właśnie to wyglądało w całej Ameryce Południowej – nikt o nic nie miał pretensji, nikomu nigdzie się nie spieszyło, wszystkim wszystko pasowało. O ile byli w cieniu, a pod ręką leżało matero pełne Yerba Mate.