Jerzy Kukuczka był polskim alpinistą, zdobywał szczyty w tempie wręcz ekspresowym. Pokochał góry, gdy tylko zasmakował wspinaczki. Od początku świetnie radził sobie na stromych ścianach, za to miewał problemy na wyższych wysokościach, co jego towarzysze zdążyli zauważyć przy okazji wyprawy na najwyższą górę Ameryki Północnej, Denali. Dość szybko okazało się, że to tylko początkowe problemy – później Jurek radził już sobie znakomicie, z dnia na dzień coraz lepiej.

Jego całe życie kręciło się wokół gór. Andy, Tatry, Alpy, Himalaje, Karakorum… byle się wspinać. W latach osiemdziesiątych media rozdmuchały rzekomy pojedynek Messnera z Kukuczką – kto jako pierwszy na świecie zdobędzie Koronę Himalajów, wszystkie 14 szczytów powyżej 8 000 mnpm. Wygrał Messner, Kukuczka niedługo potem wyrównał jego osiągnięcie.

Niedługo potem włoski himalaista postanowił zdobyć ponownie czwartą górę świata, Lhotse, tym razem wytyczając nową trasę na jej południowej ścianie – nikomu dotąd nie udało się tego dokonać. Wycofuje się, nie daje rady. Tutaj Jerzy widzi swoją szansę – w tym samym roku wybiera się na wyprawę tą samą drogą. Niestety, wyprawa kończy się tragicznie – Kukuczka odpada od ściany i leci 3 000 metrów w dół, ginie w Himalajach.

Jako motto wyprawy polski alpinista w pamiętniku zapisuje tylko dwa słowa: „Paradise – raj”.

Czy było warto? Po co się tam pchał? Miał wszystko. Messner swoją koronę zdobył jako pierwszy na świecie, ale zajęło mu to 16 lat – a miał sponsorów, pieniądze, czas. Kukuczka był drugi, ale wszystko zajęło mu tylko 8 lat, do tego, jak to za komuny, musiał kombinować. Za swoje osiągnięcia dostał dom w Katowicach, taki, o jakim zawsze marzył. Miał kochającą żonę, dwójkę dzieciaków, w górach zdobył wszystko, co było do zdobycia. Oprócz tej cholernej południowej ściany Lhotse.

Czy gdyby wtedy nie odpadł, wszedł na szczyt, skończyłby z górami? Tego, niestety, już się nie dowiemy. Może pojawiałyby się kolejne wyzwania. A może brakowało tego jednego elementu, pokazania swojej wyższości nad alpinistą z Włoch – może wtedy Jerzy wróciłby spokojnie do domu, do rodziny, a w górach przestał tak ryzykować.

W życiu trzeba mieć pasję

Bo jeśli jej nie ma, życie w pewnym sensie się kończy. Nieważne, czy to zbieranie znaczków, cotygodniowy mecz w piłkę z kolegami na podwórko, czy granie turniejów w pokera online.

Znam wiele osób, które kiedyś miały być wielkie, i miały wszystko, żeby to osiągnąć. W różnych dziedzinach. Wielki talent, predyspozycje, świetlana przyszłość… I nagle nic. Albo pasja wygasała powoli, albo na drodze stawała zbyt duża przeszkoda do przeskoczenia. Czegoś zabrakło. Teraz ci ludzie prowadzą różne życie – niektórzy naprawdę kiepskie, nieszczęśliwe, przepełnione nałogami, inni zwykłe, poukładane, pracują, mają rodziny. Ale czegoś w nim brakuje. Iskry.

Nie trzeba zdobywać wszystkich szczytów. Nie trzeba być gwiazdą piłki nożnej, ulubieńcem kibiców, ryzykować życia każdego dnia. Wystarczy jedna, bardzo prosta sprawa – robić to, co naprawdę sprawia nam przyjemność.

Weźmy przykład Noelle Hancock, dziennikarki tygodnika New York Observer. Dość głośno zrobiło się o niej w internecie jakieś dwa lata temu. Skończyła świetną uczelnię – Yale. Mieszkała na Manhattanie, miała pracę, której z pewnością można było jej pozazdrościć, zarabiała niemałą kwotę prawie 100 000 dolarów rocznie. Pewnego dnia w 2011 roku wstała z myślą, że wszystko to ją dołuje, męczy, po prostu wkurwia.

Spakowała się, sprzedała większość swoich rzeczy i kupiła bilet na Karaiby. W jedną stronę. Rozpoczęła pracę w lodziarni za 10 dolców za godzinę, i mówi, że w końcu jest cholernie szczęśliwa. Czy zostanie tam na zawsze? Nieważne. Może przeniesie się gdzie indziej, a może odpocznie i wróci szczęśliwa do swojej pracy. Ważne jest to, że robi coś, a nie tylko o tym mówi.

Trzeba po prostu robić swoje

Chciałem podać tutaj jakiś świetny przykład, american dream, napisać coś o zespole Queen czy innych osobistościach znanych i uwielbianych na całym świecie. Jak z nikogo stali się kimś. Ale pójdźmy trochę inną drogą, weźmy przykład mniej popularny, a z naszego, polskiego podwórka.

Sebastian był piłkarzem-amatorem. Po godzinach grał w Żarach, w miejscowym Promieniu w lidze okręgowej, a na co dzień zajmował się pracą biurową na pełen etat. Tak to wyglądało do 25 roku życia, kiedy kontrakt zaproponował mu drugoligowy wtedy Śląsk Wrocław, który był świeżo po awansie z niższej klasy rozrywkowej. Dla Dudka super sprawa – ktoś zapłaci mu za grę w piłkę pieniądze, które wystarczą na utrzymanie rodziny.

6 lat później, w wieku 31 lat, gość, który jeszcze niedawno nawet nie pomyślałby o profesjonalnej grze w piłkę, na stadionie w szkockim Dundee w 74 minucie strzelił bramkę, dzięki której Śląsk awansował do kolejnej rundy eliminacyjnej w pucharach europejskich.

Grunt, żeby w tym całym zgiełku, po prostu się nie zrażać.

Robić swoje.

I zadać sobie jedno pytanie – czy w tym wszystkim, co robię, jest miejsce na moje szczęście? Wiadomo, że aby osiągnąć sukces, trzeba nieziemsko zapieprzać. Grunt, żeby to zapieprzanie od czasu do czasu dało coś więcej, niż kasę, czy inne pierdoły. Żeby dało satysfakcję.

Zapytaj sam siebie, czy jesteś szczęśliwy. Czy czujesz, że robisz to, co chcesz.

Czy czujesz, że zbliżasz się do swoich celów, marzeń.

Czy to wszystko ma sens.