Będzie to opowieść o tym, jak w młodości, w czasach licealnych, postanowiłem wyjechać w wakacje nad polskie morze w poszukiwaniu pieniędzy. Będzie o głodowych stawkach, ciekawych podróżach i brawurowej ucieczce…

Wszystko zaczęło się od mojej kuzynki (rok starszej), która wyjechała pracować do jednej z małych nadmorskich miejscowości w przyjemnej, ładnej restauracji. Rozmawialiśmy często przez telefon, bardzo chwaliła sobie to miejsce – zmiany 8-godzinne, szło co nieco zarobić, praca jako pomoc kuchenna, jeden dzień w tygodniu wolny. Do tego gratis zakwaterowanie oraz wyżywienie. Brzmiało super – czego więcej trzeba w liceum? No właśnie… Brzmiało świetnie, a musieliśmy ratować się cholernie skomplikowaną ucieczką. Ale powoli…

Pomysł wypadu do pracy nad morze

Paula (kuzynka) zaproponowała, żebym wziął Błażeja (jej kolega z klasy, również mój znajomy), i żebyśmy przyjechali we dwóch – akurat potrzeba było dwóch nowych osób do pomocy na zapleczu kuchennym. Długo się nie zastanawialiśmy – za wszystkie nasze licealne oszczędności kupiliśmy bilety na pociąg do Kołobrzegu, dwie kraty piwa (popularne kilka-kilkanaście lat temu na Dolnym Śląsku piwo marki z niższej półki – Książ), trochę papierosów i ruszyliśmy na spotkanie przygody pełni entuzjazmu.

Dobre złego początki

Pociąg odjeżdżał z Wrocławia wieczorem – między godziną 22 a 23, był to typowy wakacyjny kurs, który odbywał się codziennie. Na nasze nieszczęście (albo i szczęście) akurat naszym pociągiem masa ludzi jechała nad morze na bardzo popularny festiwal muzyki elektronicznej – Sunrise – co spowodowało, że peron był pełen ludzi i wszyscy nerwowo oczekiwali na przyjazd pociągu. Warto dodać, że nie były to jeszcze czasy miejscówek, jakie mamy dziś – w PKP panował typowy dziki zachód, bilety były sprzedawane do oporu, komu udało się zająć miejsce siedzące, ten był królem, a nieraz zdarzyło mi się spędzić 3 godziny tuż przy kiblu, bo nie dało się ruszyć nawet na centymetr przez całą podróż. Nasza wycieczka zaczęła się doskonale – ja upolowałem szybko przedział, zaraz dołączył do mnie Błażej, znajomi podali nam prowiant przez okno, a mój kompan zamknął drzwi przedziału kluczykiem, który dostał kiedyś od ojca (każdy konduktor ma taki w kieszeni), dzięki czemu nikt nie mógł się do nas dosiąść. Komfort! Zaczęliśmy powolną konsumpcję i ruszyliśmy w trasę.

Po kilku godzinach okazało się, że nasze marnej jakości piwko jest świetną okazją na dorobienie grosza – imprezowy pociąg około 3 w nocy wyprztykał się całkiem z alkoholu, i kto jeszcze nie spał pod siedzeniem, kręcił się po wagonach w poszukiwaniu dodatkowych procentów. Kilku amatorom dłuższego imprezowania parę puszek odsprzedaliśmy po dość zawyżonej cenie, dzięki czemu zostało nam jeszcze trochę alkoholu, a koszty jego zakupu całkowicie nam się zwróciły – wszystko zaczynało się świetnie. Powoli dojeżdżaliśmy nad morze. W Kołobrzegu przesiadka w busika i po jakiejś godzinie dojechaliśmy na miejsce. Tam zaczęło robić się coraz bardziej nieciekawie…

Pierwsze kroki w restauracji

Zaczęliśmy pracę. Tak, tego samego dnia, którego przyjechaliśmy. Po nocy spędzonej w pociągu. Trudno, działamy, pierwsza praca na kuchni – okazało się, że nie jest tak różowo, ani lekko, ani przyjemnie. Harówa była straszna, ludzi przez restaurację przewijała się masa, nie było nawet chwili wytchnienia. Szybko okazało się, że dzienna zmiana nie trwa 8 godzin, a co najmniej 12, zazwyczaj 16, a zwykle to i tak jeszcze dłużej. Pracowało się od 8 rano do zamknięcia restauracji (północ), przy czym czasem zdarzało się, że knajpa była zamykana np. o trzeciej.

To pierwsza sprawa. Kolejna – właścicielka – osoba nie do końca zrównoważona. Wieczne krzyki, darcie się, pretensje o wszystko. Zjeść raczej nie było kiedy, standardem było dojadanie z talerzy, gdy ktoś akurat zmywał naczynia. I wszystko byłoby okej, jak najbardziej do zniesienia, gdyby nie stawka… Drugiego czy trzeciego dnia, gdy udało nam się dopytać o szczegóły, okazało się, że stawka dzienna wynosi 33 zł. Do tego spanie (rudera) i jedzenie, co po szybkich obliczeniach dawało nam około… 2 zł za godzinę pracy. 2 złote. 2 ZŁOTE!

Szybko ustaliliśmy z Błażejem, że tak to być nie może, i musimy się stąd zbierać jak najszybciej. Problem leżał w tym, że nie mieliśmy nawet kasy na bilet powrotny, ani żadnej podpisanej umowy. Byliśmy jednocześnie prawie pewni, że jak oświadczymy właścicielce, że nam się nie podoba i chcemy wracać, to żadnej kasy nie zobaczymy. Trzeba było opracować p l a n.

Miłosz musi umrzeć

Tutaj geniuszem wykazał się Błażej, który miał dość dobry i przekonujący pomysł. W skrócie, wymyślił, że namówi znajomego, aby ten wysłał mu fejkowego SMS-a o śmierci w wypadku naszego kolegi, i będziemy musieli jechać na pogrzeb. Brzmi komicznie, ale wtedy wydawało nam się świetnym pomysłem, i byliśmy pewni, że jak dobrze odegramy tę scenkę, to powinno chwycić. Błażej miał zagrać wszystko pięknie rano, przyjść mnie obudzić, zwieńczeniem akcji miał być mój poranny szok, gdy wszystko mi przekaże. Druga w nocy, za kilka godzin trzeba wstać. Poszliśmy do spania.

Ranek, ktoś mnie budzi. Ledwo przytomny otwieram oczy i widzę Błażej nad sobą. Co chwilę mnie szturcha i mówi coś o jakimś Miłoszu. Zupełnie nie wiem o co mu chodzi. Chcę tylko jednego, spać dalej. Mówię mu, żeby się odwalił. Zamykam oczy. Mija chwila, znów mnie budzi, zaczynam łapać kontakt z rzeczywistością. Wokół mnie, oprócz Błażeja, ponad połowa naszego teamu z restauracji. Powoli coś sobie przypominam, wszyscy mają smutne i ponure miny. Mój kompan przebąkuje coś, że woli zostać ze mną sam, reszta wychodzi, a ja już wiem, co się dzieje.

– Debilu, prawie nas wsypałeś! Przeszło, wszyscy to kupili! – zaczął.

Cholera, czyli udało mu się. Musiał to wszystko ładnie odegrać, bo miny zespołu były dość przekonujące. A ja byłem tak zmęczony i zaspany, że prawie popsułem całą akcję. Wieczorem zastanawialiśmy się pół godziny, jakie wybrać imię dla uśmierconego kolegi – padło na Miłosza, bo żadnego takiego nie znaliśmy. Przez to nie mogłem załapać rano, o co mu chodzi.

– Dobra, ale jest OK? Co dalej?
– Za godzinę do restauracji przyjedzie szefowa. Najprawdopodobniej wypłaci nam co zarobiliśmy, i możemy jechać.
– Ekstra! Teraz tylko nie dać plamy do końca!

I rzeczywiście, wszyscy składali nam kondolencje, a my siedzieliśmy w milczeniu (tak było najłatwiej) i stroiliśmy smutne miny. Trochę głupio było nam oszukiwać ekipę, z którą pracowaliśmy, bo byli całkiem w porządku, ale znaliśmy ich dopiero od kilku dni, a głównym celem było wyrwać się z tamtego miejsca ze zminimalizowaniem strat. Czyli odejść i dostać tę marną wypłatę za te 6 przepracowanych dni.

Happy end?

Przyszła szefowa, chyba pierwszy raz, kiedy z nami rozmawiała i nie krzyczała. Otworzyła swą księgę, sprawdziła notatki, poprosiła o podpis i zaczęła odliczać potężną wypłatę – w sumie wyszło nam po 192 złote na głowę. Pogadaliśmy z nią chwilę, ale ostatnie spotkanie było naprawdę ciężkie, i było blisko, aby któryś z nas parsknął po prostu śmiechem. Cała sytuacja była tak absurdalna, że ciężko to teraz jakoś sensownie opisać, ale wtedy, pod sam koniec, po prostu chciało nam się śmiać. Na szczęście udało się wytrzymać, i w pełnej powadze opuściliśmy lokal. Byliśmy wolni.

Postanowiliśmy odpocząć. Wynajęliśmy mały bungalow za jakieś grosze na jedną dobę. Położyliśmy się spać i byliśmy tak wymęczeni i niewyspani, że spaliśmy równo 24 godziny, z małą przerwą na jedzenie kanapek z pasztetem. Chwilę potem uznaliśmy, że w sumie skoro i tak jesteśmy nad morzem, to warto nie spisywać wyjazdu na straty i skorzystać z obecności tutaj. Postanowiliśmy przenieść się dwie miejscowości dalej, by uniknąć dekonspiracji.

I tak spacerowaliśmy sobie deptakiem, szukając noclegu i czegoś do zjedzenia, a tam… Drugi oddział naszej restauracji… a przed nim mąż właścicielki, wpatruje się w nas intensywnie. I cały plan legł w gruzach – wszystko zdekonspirowane, właśnie powinniśmy być na pogrzebie.

Chwilę później przyszedł do nas SMS od jednej z osób z ekipy z naszej restauracji, o treści „Dzięki…”. No, ale trudno – cel osiągnięty, kasę dostaliśmy, pracowaliśmy przynajmniej za 2 złote, a nie za darmo. Spędziliśmy jeszcze całkiem fajne 2 dni nad morzem (które, swoją drogą, nadają się na oddzielną historię), i wróciliśmy do domów.

Tylko Miłosza szkoda.