30 grudnia. Awantury, wyzwiska, rękoczyny, wzywana policja, strażnicy. Przedsylwestrowa impreza, która nie potoczyła się tak, jak powinna? Późnonocne ekscesy na rynku któregoś z wielkich miast? Nie, to sceny w środku Parku Narodowego, na południu Polski, około godziny trzynastej. W środku dnia. Kolejny odcinek wydarzeń wprost znad Morskiego Oka.

To już tradycja

Cała historia zaczęła się dwa lata temu, w 2015 roku. W drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia wieczorem rozdzwoniły się telefony TOPR-u, Straży Pożarnej, Policji i innych służb. Okazało się, że na polanie położonej nieopodal Morskiego Oka utknęła setka turystów, żaląc się, że robi się ciemno, do parkingu daleko, a oni nie mają jak wrócić. W czym problem? Otóż ze wspomnianej polany zwykle odjeżdżają bryczki, które wożą turystów w obie strony. Trasa ma 8 kilometrów, jest asfaltowa, ale nieoświetlona. Wozy jeżdżą w określonych godzinach, w dodatku za dnia. Po zmroku pozostaje tylko spacer pieszo.

Służby przyjechały, zabrały rodziny z małymi dziećmi i starsze osoby, reszcie odmówiła transportu, i musieli wracać pieszo. Internet huczał, masa ludzi miała czysty, poniekąd słuszny, ubaw.

Nic jednak tamta afera nie dała – rok później sytuacja się powtórzyła. 30 grudnia 2016 roku pod Morskim Okiem utknęła prawie setka osób. Znów jakoś wrócili, trochę pokręcili afery, a internet trochę się pośmiał.

I gdy wszyscy myśleli, że to koniec historii, że przecież po tak głośnych wydarzeniach nikt nie może być tak nierozgarnięty, by utknąć w TPN… kilka dni temu historia znów się powtórzyła. Znów drugi dzień Świąt, znów dziesiątki turystów proszących o pomoc w powrocie.

Wystarczy? Skądże! Nie minął tydzień i media donoszą o kolejnej awanturze. 300 osób w kolejce do zaprzęgów, nie wszyscy się zmieścili, część podchmielona, zaczęły się wyzwiska, zaproszenia do bójki, awantury.

W sercu lasu, nad pięknym jeziorem, pod majestatycznymi szczytami.

I niby wszystko wygląda na oczywiste – głupi turyści nie wiedzą, że nocą w górach jest ciemno. Ale…

Czy wszystko jest takie oczywiste?

Spójrzmy na całość z perspektywy takiego turysty. Przyjeżdża do Zakopanego spędzić parę dni urlopowych. Trochę po drodze się wkurwia, bo zakopiańskie ceny jakieś takie… niepolskie. Wszystko cholernie kosztuje – hotele drogie, jedzenie drogie, każdy parking drogi. Nawet za kibel musisz zapłacić w knajpie, w której i tak jesz. Jedziesz nad wycieczkę nad Morskie Oko. Nie bardzo wiesz, o co z tym chodzi, ale to ponoć ładne miejsce. Dojeżdżasz, za parking musisz zabulić 25 zł. Jeśli w ogóle będzie wolne miejsce. Potem musisz dymać parę kilometrów pieszo, albo wsiąść do bryczki. Wybierasz bryczkę – przecież przyjechałeś odpocząć.

Docierasz nad Morskie Oko. No, ładnie, zdjęcie tu, zdjęcie tam i szybko do knajpy coś zjeść i wypić piwko, bo w sumie tu zimno. Piwko dla siebie, piwko dla żony, obiadek, coś do zjedzenia dla dzieciaków – i 150 zł znika z kieszeni. Dojazd? Przejazd konno za te 8 kilometrów to 150-200 zł w jedną stronę za czteroosobową rodzinkę.

Trudno – czas wracać. Chcesz pojechać z powrotem – przebolejesz jakoś te ceny. A tu kolejka na 300 osób, i informacja, że w sumie to na pewno się nie zmieścisz, i dymaj z powrotem pieszo.

Bo to góry, tu się robi ciemno jak słońce zajdzie! Patrzcie, kolejny nieprzygotowany pcha się w góry!

Tylko…

Okolice Morskiego Oka to już dawno jarmark i festyn, a nie prawdziwe góry. Jasne, że góry wokół są, i wystarczy odejść kawałek jakimś szlakiem, żeby opuścić 99% turystów. Ale to, co przez większość czasu dzieje się przy samym budynku schroniska i na brzegu jeziora przypomina bardziej festiwal, a nie Park Narodowy. Tłumy ludzi, gwar, hałas, wszędzie piwko, wyżerka, zdjęcia, zabawa. Ludzie zwożeni są tam na potęgę, i nikt nie dba o to, czy są przygotowani na wizytę w górach, w lesie, w Parku Narodowym.

Oni nie przyjechali na szlak, przyjechali chwilę popatrzeć na piękne krajobrazy, cyknąć fotkę nad Morskim Okiem, zjeść frytki i popić piwem.

I czy woźnica pakujący kolejną rodzinkę na powóz ostrzega, że może niekoniecznie będzie miał jak ich zabrać z powrotem? Bo nawieźli już tyle ludzi, że nie da rady zabrać wszystkich przed zmrokiem z powrotem, a na miejscu czeka już kolejka na 200 osób?

Pewnie nie, bo wtedy rodzinka zastanowiłaby się dwa razy, gdyby wiedziała, że z powrotem przyjdzie im cisnąć 8 kilometrów pieszo.

Czy da się to sensownie ogarnąć?

Wracając do pierwszego punktu widzenia – agresywny, pijany pseudoturysta wyzywający pracowników TPN to wciąż dno i metr mułu. I nie zmieni tego nic – a na pewno nie fakt, że zabrakło dla jaśnie pana rodziny miejsca w środku transportu.

Czy chcę bronić nieszczęsnych turystów, wciąż zagubionych wieczorami w górach? Też nie do końca.

Po prostu w tej najczęściej odwiedzanej części Tatr nie do końca wszystko jest poukładane tak, jak powinno. Z jednej strony jest chęć, żeby góry pozostały górami, chodzili tam tylko ludzie przygotowani, a z drugiej zwozimy wszystkich jak leci, jak najwięcej, nieważne jak poubieranych i przygotowanych.

Wygląda to wszystko tak, jakby władze parku chciały zjeść ciastko i mieć ciastko – a wystarczy pójść albo w jedną, albo w drugą stronę.

Albo całkowicie zlikwidować transport konny – rozwiąże to problem zaskoczonych, awanturujących się turystów. Jakoś nie słyszy się o grupach ludzi, którzy utknęli pod Czarnym Stawem Gąsienicowym czy w innych popularnych atrakcjach, do których trzeba dojść. Kilka kilometrów.

Albo… po prostu pozwolić dojechać samochodami do Włosienicy. I tak już jest asfalt.