Wyobraź sobie miejsce, które odróżnia się od reszty Azji. Jest nowoczesne, bardzo czyste, z każdym dogadasz się po angielsku. Brzmi nieźle. Skoro będziesz w Azji, chętnie się tam wybierzesz, czytasz dalej. Zaczyna być mniej różowo. Na drobnych przestępców czeka chłosta. Na jeszcze mniejszych – zwyrodnialców, którzy ośmielą się napić coli w metrze – mandaty w wysokości miesięcznego wynagrodzenia minimalnego w Polsce. Zapowiada się fajnie, prawda?

Singapur to trochę inna rzeczywistość, niż kraje okoliczne. Widać duży kontrast z graniczącą z nim Malezją, ale jeszcze większy z pobliską choćby Tajlandią czy Indonezją. Po pierwsze, jest bardzo czysto. To pewnie skutek ogromnych kar za śmiecenie, o których jeszcze co nie co wspomnę, ale przez dwa dni pobytu nie widziałem tam na ulicy ani jednego śmiecia. Żadnych niedopałków, butelek, nic. Czyściutko. Wszystkie trawniki idealnie przystrzyżone, każda roślinka rośnie tak, jak życzy sobie tego ten, kto o nią dba. Wszystko jak w zegarku. 

Po drugie – ludzie mają pieniądze. To widać praktycznie na każdym kroku, bieda w Singapurze została prawie w całości wypleniona. Nawet, gdy trafisz do tych teoretycznie biedniejszych miejsc, gdzie wciąż można zjeść obiad za mniej, niż dwa dolary, to i tak wszystko jest jakieś czyste, schludne, estetyczne. Wpasowane w jeden schemat.

Kraj wielu mandatów i kar. A może chłosta?

Takie zrobił na mnie wrażenie Singapur. Jest ładnie i czysto, ale wygląda, jakby to wszystko nie było efektem tego, że ludzie po prostu chcą o wszystko zadbać i robią to sami z siebie (jak na przykład w Norwegii) a po prostu zostało… wymuszone. Groźbą. Co krok zakazy. Nie pij i nie jedz w metrze, bo zapłacisz pięćset dolarów. Nie pal papierosów tam, gdzie nie można, bo zapłacisz tysiąc. Nie przywoź gumy. Nie kradnij. Nie przytulaj się. Nie wypowiadaj się na temat innych religii, bo jeszcze ktoś poczuje się urażony. Spłucz wodę w toalecie, bo policjant może sprawdzić, czy zostawiłeś po sobie porządek. Nie chodź nago. We własnym domu! Jak w jakimś big brotherze, co chwilę kamera, plakat, na nim pan policjant informujący Cię o tym czy o tamtym. Tego nie wolno, tamtego nie wolno…

Rozumiem tych, którzy mówią, że fajnie. Że papierosy fuj. Że jedzenie w metrze śmierdzi i dobrze, że nie można. Jasne, rozumiem ten punkt widzenia, ale 1000 dolarów za zboczenie ze ścieżki rowerowej? Nie przemawia do mnie model ciągłego straszenia z każdej strony, a w Singapurze straszaków jest nadto. Do tego wysokość kar w stosunku do błahości przewinienia – mandaty wydają się spore nawet na zarobki bogatych Singapurczyków, a co mają powiedzieć turyści z mniej zamożnych części Europy? Na osłodę warto dodać, że w rzeczywistości chyba nie jest tak źle. Co chwilę widywałem w metrze kogoś popijającego napój czy pałaszującego jakiś owoc, i nie skutkowało to wściekłym atakiem zastępów policji z gotowym mandatem i terminalem do ściągnięcia płatności.

A z ciekawostek – w Singapurze wciąż obowiązuje kilka przepisów, które w naszej, zachodnioeuropejskiej rzeczywistości mogą budzić zdziwienie. Wciąż żywa jest kara chłosty – za niektóre przewinienia czeka na skazańców długo moczony w wodzie, giętki bambus. Za czyny homoseksualne grożą długie lata więzienia, a za przemyt narkotyków – kara śmierci.

Bardziej Europa, niż Azja?

Pod jednym względem Singapur znacząco odróżnia się od sąsiadujących państw. Cenami. W Singapurze zarabia się naprawdę dobre pieniądze, i to zdecydowanie widać, również na półkach sklepów. Puszka coca-coli w sklepach 7/11 potrafi kosztować nawet 3 dolary, hotele, usługi i jedzenie są stanowczo droższe, niż wszędzie wokół. Jeśli dodamy do tego wszechobecną czystość, porządek i dużo ściślejsze przestrzeganie prawa, niż chociażby w Tajlandii, wyjdzie nam… kraj europejski?

Ciężko powiedzieć. Ciężko jest mi jakoś sklasyfikować Singapur.

Państwo-miasto, które w przeszłości było kolonią brytyjską, częścią Malezji, podbite przez Japończyków. Państwo, które po uzyskaniu niepodległości stało się obiektem zawziętej inżynierii społecznej, która z jednej strony uczyniła je potęgą gospodarczą, a z drugiej trzyma mieszkańców w szachu ciągłych zakazów i nakazów.

Mam bardzo mieszane uczucia do tego kraju, ale z pewnością jest ciekawy. Byłem tam tylko dwa dni, zobaczyłem to, co większość turystów ogląda na szybko – ogromne drapacze chmur, potężny port, wielkie i zadbane ogrody, interesujące Chinatown w centrum. Ale Singapur to również dziesiątki małych wysp otoczonych rafą koralową, różne muzea przypominające o przyrodzie, która kiedyś pokrywała tereny kraju (początkowo Singapur prawie w całości pokryty był lasem deszczowym), ale przede wszystkim wielki miks kultur i historii. Mieszają się tu Chińczycy, Malezyjczycy i Hindusi, do których dołącza masa biznesmenów z Europy. Usłyszeć można tu mnóstwo różnych języków, spotkać prawie każdą religię świata.

Może potężne kary, nakazy i zakazy to jedyny sposób, by utrzymać jakoś tę mieszankę w ryzach?

Nie wiem. Wiem tylko, że Singapur zaintrygował mnie na tyle, że przy kolejnej wizycie w Azji postaram się znaleźć kilka dni, by lepiej zbadać ten mały kraj. By zobaczyć, co kryje się za maskami wiecznie spieszących się i nigdy nie uśmiechniętych Singapurczyków.