– Dobra, to ja zobaczę, czy dam radę odwołać wyjazd i odezwę się jak najszybciej!
Takimi słowami zakończyłem pierwszą rozmowę telefoniczną z Maćkiem, bo nie za bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Terminarz wrześniowy miałem już i tak mocno napięty, a tu ni z tego, ni z owego spadła na mnie propozycja wyjazdu do USA – i to na ponad dwa tygodnie. Co z wyjazdem wspinaczkowym na Frankenjurę? Co z przygotowaniami do wyjazdów do Norwegii, do Chorwacji, co z mieszkaniem, które właśnie sprzedaliśmy i trzeba się z niego wyprowadzić? Ale przecież to wymarzone USA! Do tego do pracy, czyli wszystko opłacone i jeszcze z wynagrodzeniem! Gdyby była to jednorazowa oferta, to może zastanowiłbym się jeszcze raz, ale w zestawie z perspektywą dalszej współpracy była to naprawdę propozycja nie do odrzucenia i godzinę czy dwie później napisałem wiadomość:
– Dobra, jakoś to wszystko ogarnę. Zapisz mnie na USA Południowo-Zachodnie. Jadę
Chwilę później dostałem kontrakt na maila, a następnego dnia bilety. Kraj, na który czaiłem się latami i nigdy się nie zdecydowałem na wyjazd, w końcu sam przyszedł do mnie. Los Angeles, San Francisco, Vegas, Yosemite, Zion, Arches… nadchodzę!
Zgodnie z oczekiwaniami, a nawet lepiej
Przygodę zacząłem od wielkiej metropolii, słynnego Los Angeles. Miałem pracować jako kierowca, ale nie zwykłego samochodu – mierzącego prawie 11 metrów kampera z prawie sześciolitrowym silnikiem. Co ciekawe, do prowadzenia takiego stwora wystarczy zwykłe prawko kategorii B – mimo tego, że auto wygląda bardziej jak mały autobus, niż zwykła osobówka. Pierwszy dzień był trochę wyzwaniem. Z parkingu, po załatwieniu formalności, wyjechałem od razu na gęste ulice LA, ale jak już się przyzwyczaiłem do tego, jak szerokie i długie jest auto, to prowadziło się całkiem przyjemnie – przez ponad 5000 kilometrów skończyło się na jednej, lekkiej obcierce o słupek na stacji benzynowej. Samo Los Angeles mnie nie zachwyciło, ale całokształt USA – jak najbardziej. Mimo czasem mocno przestarzałej infrastruktury, wszystko jest tu po prostu wygodne i użyteczne. Wąska droga pod górkę przez kilkadziesiąt kilometrów? Co chwilę zatoczki, na które trzeba zjechać, jeśli tamujesz ruch, i pozwolić szybszym wyprzedzić. Włączanie się do ruchu na autostradzie? Nie ma czekania na łaskę, brakuje tu znaku ustąp pierwszeństwa, a dwa pasy łączą się w jeden, na równych prawach. Długa jednopasmówka? Co kilkanaście mil dorzucimy na chwilę dodatkowy pas, by można było bezpiecznie wyprzedzić. Skupiam się teraz na ruchu samochodowym, bo w aucie spędzałem codziennie kilka godzin – doskonale widać, że USA to kraj samochodów. Jeździ się tu świetnie, wygodnie, wszyscy kierowcy (no, prawie) są kulturalni, uprzejmi, a wygoda przepisów jest niesamowita, z możliwością skręcania w prawo na czerwonym świetle na czele.
Amerykanie? Przemiły naród. Myślałem w ten sposób już jakiś czas temu, gdy na Islandii zaczęło ich przybywać coraz więcej. W latach 2017-2019 nie spotykałem ich wielu, raczej od czasu do czasu, ale później Icelandair zaczął prowadzić naprawdę sporą kampanię w USA, która sprawiła, że Amerykanów było na wyspie zauważalnie więcej – miałem więc z nimi do czynienia praktycznie codziennie, pracując w turystyce. Na tle pozostałych narodowości wypadali naprawdę znakomicie z perspektywy pracownika usług. Mili, uprzejmi, rzadko kiedy narzekający, zachwyceni okolicznościami przyrody i chętni do rozmowy zarówno o Islandii, Polsce jak i USA. Tyle wystarczy, by zostać uznanym za ulubioną nację pracownika turystyki – uwierz mi, że niektóre narody potrafią naprawdę dać w kość i stereotypy, niestety, często sprawdzają się znakomicie, ale to temat na całkowicie osobny wpis. Z takim samym podejściem, jak na Islandii, spotykałem się w Kalifornii, Nevadzie czy Utah – dużo uśmiechu, luzu, pomocy. Pewnie przy dłuższym pobycie zaczyna zauważać się niedogodności i przywary, bo wszyscy jakieś mamy, ale z perspektywy krótkiego pobytu Amerykanie są fantastyczni, gościnni i szczerzy, a tego czasem mi brakowało w podróżach po różnych krajach na różnych kontynentach.
Przyroda Kalifornii – gorące pustynie, największe drzewa świata i wspinaczkowe marzenia
Przez lata żyłem w przekonaniu, że takie natężenie atrakcji i różnorodności krajobrazów, jak na Islandii, nie występuje nigdzie na świecie. No bo jak to – zielone łąki przeplatane pięknymi wodospadami, czarne pustynie i plaże, wulkany, lodowce, kratery, lodowe laguny, kolorowe góry, potężne fiordy i masa innych atrakcji na wyspie o powierzchni 1/3 Polski? To zdecydowanie unikat, w czym przez lata utwierdzały mnie opinie zachwyconych turystów. Aż nie poleciałem do południowo-zachodniej części USA… tu wprawdzie jeżdżenia było więcej, niż na Islandii, odległości większe, ale też drogi lepiej przystosowane do długich wojaży – a natężenie niesamowitości przyrody zachwyca tak samo. Zaczęło się od cudownego wybrzeża Kalifornii, gdy w drodze do San Francisco podziwiałem piękne klify i surferów na wysokich falach, ale prawdziwe atrakcje, na które czekałem najbardziej, zaczęły się, gdy wjechaliśmy głębiej w ląd – w stronę Nevady.
A zaczęło się od mojego małego marzenia i prawdziwej wspinaczkowej mekki – Yosemite. To pierwszy park narodowy na naszej długiej trasie i muszę przyznać, że dawno żaden krajobraz nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak wyłaniająca się z pomiędzy drzew ogromna ściana El Capitana, którą do tej pory mogłem oglądać jedynie w filmach, pokonywaną przez kolejnych moich idoli. Dziesiątki tysięcy lat temu w wyniku działalności lodowców ukształtowała się tu Dolina Yosemite, która jest centralnym punktem Parku Narodowego, tutejszej turystyki i działalności wspinaczkowej. Można tu spacerować po łatwych szlakach, ale też odbywać długie, ciężkie wędrówki, wspinać się na bouldery, ale też po sportowych drogach i wielkich ścianach, będących marzeniem większości wspinaczy z całego świata. Sam Park jest tak piękny i bogaty w atrakcje, że jeśli lubisz górsko-wspinaczkowe klimaty, to i dwa tygodnie mogą być dla Ciebie niewystarczające. Ja miałem jeden dzień…
Tym, co uderzyło mnie najbardziej, to brak nastawienia na komercję. Wstęp do Parków Narodowych w USA kosztuje kilkadziesiąt dolarów, ale idealnym rozwiązaniem jest roczna karta wstępu, która za 80$ daje możliwość wjazdu do wszystkich parków dla wszystkich pasażerów samochodu, zwana Annual Pass. W samych parkach i w okolicach brak tandety i nieskończonych straganów – jeden sklep z pamiątkami, czasem restauracja/kawiarenka, i… to tyle! Próżno tu szukać nieskończonych stoisk ze świecidełkami i magnesami i choć tandety jest w USA naprawdę mnóstwo, to nie tutaj – na całe szczęście. Świetna infrastruktura, minimalistyczne podejście, dużo kempingów i limity w sezonie – tak powinny wyglądać Parki Narodowe (choć też trzeba przyznać, że bywają mocno zatłoczone i robi się z tego nie lada problem, ale na ten moment to przypadłość ścisłego sezonu – ja na szczęście byłem w USA już po jego zakończeniu)!
W Kalifornii odwiedziłem jeszcze dwa miejsca, zanim wtoczyliśmy się na pustynię i do słynnego Vegas. Najpierw odhaczyłem kolejne małe marzenie z czasów, gdy czytałem Kaczora Donalda i Giganty, z których dowiedziałem się o istnieniu potężnych sekwoi, a właściwie Mamutowców olbrzymich, największych drzew świata. Nie mieściło mi się w głowie, jakim cudem drzewa mogą dorastać do prawie stu metrów wysokości i wyobrażałem sobie, że muszę być trzykrotnie wyższe od mojego dziesięciopiętrowego bloku. W końcu mogłem pod nimi stanąć, obejrzeć z bliska i z dystansu, i powiem jedno – wciąż nie mieści mi się to w głowie! W Parku Sequoia & Kings Canyon National Parks można podziwiać tysiące tych drzew, które są bardzo unikatowe w skali świata. Potrzebują tak bardzo specyficznych warunków, odpowiedniej wysokości i temperatur, że w naturalnie występują jedynie w górach Sierra Nevada w Kalifornii. Można je obejść, przytulić, a nawet wejść do środka powalonych, wydrążonych pni i to doświadczenie najlepiej obrazuje, z jak wielkimi drzewami mamy do czynienia.
Ostatnim parkiem w Kalifornii było najgorętsze miejsce na Ziemi, czyli Death Valley National Park. To tutaj ponad 100 lat temu odnotowano najwyższą w historii planety temperaturę powietrza – prawie 57 stopni Celsjusza! Piasek latem nagrzewa się tu do jeszcze bardziej abstrakcyjnych temperatur, dochodzących do ponad 90 stopni. Większość samochodów z wypożyczalni w miesiącach letnich ma zakaz wjazdu do Doliny, bo niejedno auto wysiadło pod wpływem temperatur dochodzących do 50 stopni, a sam park jest naprawdę spory i jadąc przez pustkowia odwiedza się kolejne jego punkty. Są tu piękne wydmy piaskowe, wyschnięte jezioro (Badwater Basin), kolorowe góry podobne do tych w interiorze Islandii (Artists Palette) czy fantastyczne formacje skalne (Zabriskie Point). Wymieniać można bez końca, ale żegnamy się z Kalifornią, bo inaczej ten wpis wystarczyłby na całą książkę… Po skończeniu objazdu w Death Valley jedziemy do Nevady, a zaraz później – do Utah.
Najbardziej zwariowane miasto w USA – Miasto Grzechu
– Czy to nie najbardziej zwariowane miasto na świecie?
Zagaduje mnie Amerykanin siedzący tuż obok przy stole do pokera w wersji, w której gramy przeciwko krupierowi. Bardzo chciałem zagrać w normalnego Texas Hold’em z innymi pokerzystami, ale trwałoby to kilka godzin i wymagało skupienia, a w końcu byłem w pracy – mocno zmęczony i wiedziałem, że nazajutrz czeka mnie kilka kolejnych godzin za kierownicą. Wziąłem więc 150 dolarów i poszedłem pograć całkowicie dla zabawy w jednym z kasyn. Przekrój ludzi na ulicach i w kasynach Vegas? Od turystów wrzucających po 5$ do maszyny, by powiedzieć, że zagrali w Vegas, przez zawodowych i amatorskich pokerzystów, ludzi w delegacjach przegrywających wypłaty, bukmacherskich freaków obstawiających wszystko co się da, aż po grube ryby stawiające w jednym rozdaniu więcej, niż wynosi moja miesięczna wypłata. Wszyscy razem mijają się na ulicach, niczym nie wyróżniają i łączy ich jedno – chęć zatopienia się w Mieście Grzechu i magii Vegas.
Spotkałem się z wieloma opiniami, że Las Vegas jest przereklamowane, zawodzi i jest mocno tandetne. Nie byli to jednak moi znajomi, a znajomi znajomych, nie mogłem więc skonfrontować tej opinii z oczekiwaniami – bo ja oczekiwałem właśnie tandety, mnóstwa tandety w wydaniu na bogato, gigantomanii i tej amerykańskiej przesady – i to właśnie dostałem na tacy! Las Vegas jest ogromne, przepych aż wylewa się ze ścisłego centrum, w którym znajdują się największe i najbogatsze hotele, a co za nimi idzie – kasyna. W jednej chwili oglądasz pokaz fontann pod słynnym Bellagio, chwilę później przechadzasz się galerią handlową ze sklepami Prady czy Diora, następnie kupujesz hamburgera w McDonaldzie, a potem idziesz zagrać partyjkę w BlackJacka, stawiając 20$, obok gościa, który stawia 500$ za każde rozdanie. Wszystko wygląda jak jeden wielki plan filmowy i robi ogromne wrażenie. Co mogę więcej powiedzieć – Vegas jest świetne, jeśli odpowiednio się nastawisz. Do tego sprawdź ceny hoteli, jeśli przyjedziesz w tygodniu – możesz miło się zaskoczyć, bo choć w weekendy pękają w szwach, to w tygodniu poza sezonem bywają naprawdę niskie i możesz zdrzemnąć się w luksusowych warunkach za przysłowiowe grosze. Dość jednak tej cywilizacji – uciekajmy dalej!
Utah to stan, którego mieszkańcami w zdecydowanej większości są Mormoni. W efekcie jest to jeden z bardziej konserwatywnych stanów w całej Ameryce. Do tego stopnia, że po przekroczeniu granicy zaczyna się problem nawet z kupnem alkoholu, zwłaszcza, jeśli poszukujesz czegoś mocniejszego od piwa, co sprawiło lekki zawód wśród pasażerów mojego kampera, biorąc pod uwagę, że na pierwszy wieczór w Utah zaplanowaliśmy ognisko… Mormoni uważają się za chrześcijan, jednak pod wieloma względami Mormonizm znacząco różni się od znanego nam z Polski Katolicyzmu. Jedną z podstawowych różnic jest poligamia, która była mocno popularna w Utah w XIX wieku i choć oficjalnie zakazano jej w 1890 roku, wciąż miejscami bywa po cichu praktykowana. Inne, bardziej religijne różnice są również fundamentalne, ale nie przeszkadza to Mormonom poszerzać grona wyznawców – aktualnie na świecie jest ich około 15 milionów (również niecałe dwa tysiące w Polsce) i ich kościół notuje powolny, ale stabilny wzrost liczby członków.
Choć powierzchnia Utah jest równa ponad 2/3 powierzchni Polski, to stan ma jedynie lekko ponad 3 miliony mieszkańców. Wszystko przez to, że ponad 80% powierzchni to pustynie – pełne różnych niesamowitości, dzięki czemu mamy tu aż 5 Parków Narodowych, a 4 z nich odwiedziłem w trakcie wrześniowych wojaży. Zaczęło się od chyba najpiękniejszego, Zion NP, pełnego niesamowitych, piaskowcowych skał i kanionów, w którym znajduje się ponoć jeden z najlepszych trekkingów – The Narrows. Jest to szlak, w którym idzie się rzeką – dosłownie, czasem brodząc w wodzie nawet po szyję. Wszystko zależy, od warunków, bo te są bardzo zmienne w zależności od pory roku, ale wszyscy turyści, nawet najbardziej przemoczeni i zziębnięci, wychodzą z kanionu z wielkim uśmiechem na ustach. Ja w Zionie za to uciekłem od grupy, by spędzić trochę czasu na wspinaniu – mnóstwo tu pięknych, czerwonych kamieni, które tylko czekają, by na nie wejść. Jeśli jesteś entuzjastą wspinania, to możliwości jest tu bez liku, choć widać, że potencjał jest dużo, dużo większy, niż to, co aktualnie znajduje się w przewodnikach.
Następnie przyszedł czas na najmniejszy z tutejszych parków, czyli Bryce Canyon, który dla wielu osób jest ulubionym miejscem w Utah. Zabawny jest fakt, że wbrew swojej nazwie, miejsce nie jest kanionem, gdyż nie ma w nim rzeki i nie powstało wskutek jej działalności – przepiękne miejsce przypominające amfiteatr powstało wskutek erozji – przez ponad 200 dni w roku na terenie parku występują zarówno temperatury dodatnie jak i ujemne, przez co woda co chwilę zamarza i rozmarza, tworząc niesamowite struktury w wapiennych skałach o pięknym kolorze. Jak nie zachwycać się tym miejscem?
Park ma dwa miejsca zwane sunset i sunrise point, do tego kilka szlaków prowadzących przez sam „kanion” – mimo, że widok najlepszy jest z obrzeży, to przejście pomiędzy iglicami również gorąco polecam, bo inna perspektywa jest również cudna. Spacer nie powinien zająć więcej niż 1,5 – 2 godziny. Park Narodowy utworzono tu niecałych sto lat temu, ale Indianie bytowali tu już ponad 10 tysięcy lat wcześniej, według wierzeń biorąc iglice skalne za „ludzi” pozamienianych w skały przez boga-kojota. Wiele osób naprawdę uwielbia to miejsce i wcale im się nie dziwię – Park jest łatwo dostępny, nie trzeba dużo w nim chodzić, ale można, jeśli się chce i widoki są naprawdę unikatowe, robią piorunujące wrażenie, zwłaszcza w ciepłym świetle wschodzącego słońca.
Po Bryce nadeszła długa droga na północny-wschód i kolejne dwa piękne parki, choć z trochę innymi widokami – Canyonlands oraz Arches. W tym drugim trzeba z wyprzedzeniem zarezerwować wejściówkę na daną godzinę, a ten pierwszy często traktowany jest jako wypełniacz czasu, gdy w Arches braknie biletów – niesłusznie. Canyonlands pełen jest głównie fantastycznych, przestrzennych kanionów i widoków na okoliczne pustynie, a Arches słynie głównie z niesamowitych formacji skalnych stworzonych w czerwonym piaskowcu – oba miejsca są według mnie równie fascynujące. Jest tu trochę jeżdżenia pomiędzy punktami widokowymi, a także mnóstwo szlaków trekkingowych – im więcej czasu na miejscu, tym lepiej, ale by choć liznąć obu miejsc, chwilę pochodzić i więcej pojeździć, wystarczy jeden, długi dzień. Choć myślę, że pozostanie niedosyt!
Canyonlands pełen jest szlaków – zarówno pieszych, jak i rowerowych, oraz w pewnym sensie samochodowych. Poza głównymi drogami znajduje się tu słynna, nieutwardzona droga White Rim Road, na którą należy wjeżdżać jedynie samochodem z napędem na 4 koła i której pokonanie zajmuje około dwóch dni (pętla ma długość około 160 km), często pokonywana jest również rowerem. Dodatkowa ciekawostka – to właśnie w Canyonlands głaz uwięził głównego bohatera filmu 127 godzin! Arches z kolei, choć położone jest tuż obok Canyonlands, zachwyca trochę innymi widokami – dominuje tu czerwony piaskowiec z bardzo wysokimi ścianami i bogactwo łuków skalnych. Niesamowite, bardzo rzadkie formacje wyglądają fantastycznie i ściągają tu tłumy fotografów krajobrazu, by uwiecznić je wraz ze wschodzącym słońcem, lub w środku nocy, z drogą mleczną na niebie. Równie pięknie wyglądają także w środku dnia, do tego Park ma sporo miejsc do krótkich, przyjemnych trekkingów i oczywiście do wspinania – bogactwo skał jest tu przeogromne!
Po czterech parkach w Utach czeka długa droga na południe, by odwiedzić słynny Forest Gump point i piękne Monument Valley i wjechać do kolejnego stanu – Arizony!
Grand Canyon, Trump, fotograficzne marzenia i Route 66
Czas na ostatni stan w tej podróży przed powrotem do Kalifornii, czyli jedno z miejsc zamieszkania Wojciecha Cejrowskiego. To tu pierwszy raz spotkaliśmy się z tak wielką agitacją wyborczą – małe tabliczki i plakaty zachęcające do głosowania na Donalda Trumpa były dosłownie wszędzie, dlatego zdziwiło mnie, że zdobył tu jedynie 52% głosów – patrząc po tym, co widziałem, spodziewałbym się raczej 75%. Ciekawie było jednak zatrzymać się w kilku randomowych miejscach w Arizonie po drodze do największych atrakcji – małe miasteczka pełne rednecków, choć absolutnie nie w pejoratywnym znaczeniu – ubrani jak w filmach, wyluzowani jak w filmach, sympatyczni tak, jak się spodziewałem – mieszkańcy południa. W USA zdecydowanie czuć, że każdy ze stanów mógłby być osobnym państwem i w istocie po trochu tak jest – widać to po ludziach, krajobrazach, dochodach…
Wizytę w Arizonie zaczynamy od jednego z największych marzeń fotografów w całym USA – kanionu Antylopy. To cudne miejsce rzeźbione przez wodę przez 8 milionów lat! Co jakiś czas zdarzają się na tutejszej pustyni powodzie błyskawiczne, które zalewają kanion, aktualnie jednak zarządzający tymi terenami Indianie robią wszystko, by jak najszybciej wypompować zalegającą wodę – wycieczki turystów walą tu drzwiami i oknami, a każdy dzień zamknięcia to potężne braki w dochodach. I tu dochodzimy do ciekawostki – na całym lokalnym biznesie rękę trzymają Indianie z plemienia Nawaho i wprowadzili bardzo specyficzne zasady w lokalnej turystyce. Zwiedzanie kanionu trwa około dwie godziny, ale odbywa się w sporym pośpiechu, tłumie i z przewodnikiem. Ciężko znaleźć miejsce bez ludzi do zrobienia odpowiedniego ujęcia, a jeśli trafisz na kiepskiego przewodnika, będzie co chwilę poganiał i zrobienie odpowiedniego zdjęcia stanie się wręcz niemożliwe. Do tego w kanionie jest mocno ciemno, zdjęcia wymagają więc wyśrubowanych ustawień aparatu, albo… statywu, którego nie można zabrać ze sobą na tour, chyba, że wykupisz dużo droższy tour fotograficzny. Komercja jest tu potężna, ale mimo wszystko mi się podobało – na szczęście trafiliśmy na świetnego, wyluzowanego przewodnika, który w ogóle nas nie poganiał i pozwalał w wielu miejscach zostawać dłużej, dzięki czemu udało się pstryknąć kilka fajnych zdjęć, jak np. to:
Jeśli jednak lubisz robić zdjęcia i liczysz na Kanion, oszczędź sobie stresu i czynnika losowości, i dorzuć trochę do budżetu, wykupując wycieczkę dla fotografów. Będzie dużo łatwiej i przyjemniej.
Po Antylopie przyszedł czas na kolejny kanion, tylko dużo większy – największy z największych, czyli Grand Canyon! Tę niesamowitą przestrzeń woda z rzeki Kolorado rzeźbiła przez miliony lat, ale można tu znaleźć skały, których wiek datuje się nawet na dwa miliardy lat. Wzdłuż południowego brzegu kanionu ciągnie się ścieżka edukacyjna opowiadająca historię tego miejsca, ale Grand Canyon to nie tylko spacer na brzegu z fantastycznymi widokami. Jest mnóstwo szlaków pozwalających zejść na samo jego dno, albo dodatkowych atrakcji w postaci lotu helikopterem lub awionetką – i choć sam się na nie nie zdecydowałem ze względu na cenę (od 200$ do 400$), to po reakcjach turystów, którzy jednak się na to zdecydowali, trochę żałuję. Wszyscy byli naprawdę poruszeni i zachwyceni, choć wciąż wolałbym mieć wystarczająco dużo czasu, by zejść na dno kanionu i poczuć jego wielkość w nogach. Jednak mimo faktu, że kanion jest ogromny i robi wielkie wrażenie, nie uznałbym go za top atrakcję w porównaniu do reszty parków, które zwiedziłem – bardziej podobały mi się mniejsze, bardziej kameralne miejsca, jeśli można tak powiedzieć o jakimkolwiek z parków narodowych w USA.
Po opuszczeniu jednej z najbardziej popularnych atrakcji USA ruszyliśmy na zachód, by wrócić do Kalifornii. Pojechaliśmy jednak trochę naokoło, by zasmakować legendarnej Route 66 – szczególnie polecam odcinek między Walnut Creek a Oatman, gdzie można poczuć prawdziwy, westernowy klimat. Droga jest naprawdę urzekająca, choć trzeba cierpliwości, bo jest kręta i jedzie się naprawdę powoli – często ograniczenie wynosi jedynie 20 mph. Jadąc dalej, w tym miejscu można zrobić fantastyczne zdjęcia ze znakiem Route 66, zwłaszcza, jeśli masz ze sobą drona!
Stamtąd już nieduży kawałek do ostatniego parku na trasie – Joshua Tree. Parku, w którym niby nie ma nic szczególnie ciekawego, bo to głównie pustynia upstrzona śmiesznymi, wielkimi głazami, kaktusami i drzewkami Jozuego, ale ma w sobie coś takiego, że był jednym z moich ulubionych miejsc. Oprócz tego, że znajduje się tu kilka tysięcy przeróżnych dróg wspinaczkowych, to jest po prostu pięknie, park wygląda tak, że z powodzeniem mógłby udawać miejsce na innej planecie, z ciekawymi, podobnymi do ziemskich, lecz jednak odmiennymi, krajobrazami. Znajduje się tu sporo kempingów, z których można korzystać w dobrej cenie, a po uzyskaniu permitu można nocować w namiocie również poza wyznaczonymi miejscami – to miejsce to prawdziwy raj dla miłośników długich wędrówek, wspinania i noclegu na łonie natury.
Po noclegu w Joshua przyszedł czas na trzygodzinną jazdę do LA i powrót do rzeczywistości – po zwiedzaniu Hollywood, Beverly Hills i kilku dodatkowych miejsc w Mieście Aniołów udaliśmy się na lot powrotny do Europy. Celowo pominąłem we wpisie zwiedzanie wielkich miast – San Francisco oraz Los Angeles, bo były dla mnie głównie miejscem do odpoczynku, a także chciałem w tym tekście skupić się na Parkach Narodowych i przyrodzie, może poza małym wyjątkiem, który zrobiłem dla Vegas.
Południowy-Zachód USA? Wspaniały, niesamowity, ogromny kawał ziemi i atrakcji. Natężenie pięknych miejsc, ich różnorodność i łatwość w zwiedzaniu są naprawdę unikatowe i choć wyjazd może wydawać się mega komercyjny, bo w te miejsca w większości turyści walą drzwiami i oknami, liczy się ich w milionach każdego roku, a taka, lub podobna objazdówka to dość popularny sposób zwiedzania w tym rejonie, to nie warto z tego powodu skreślać tych terenów. Z jakiegoś powodu w końcu ludzie tu przyjeżdżają! Mimo, że czasami może wydawać się tłoczno, to ja we wrześniu tego tłoku za bardzo nie odczułem, może poza, oczywiście, LA, pewnymi miejscami w Yosemite czy Grand Canyon – poza tym liczba pozostałych zwiedzających była zdecydowanie umiarkowana. Zawsze myślałem, że gdy odwiedzę USA, to zacznę od Alaski, ewentualnie Nowego Jorku, Montany, Kentucky czy Wisconsin, a trafiłem na jeden z najpopularniejszych turystycznych kierunków – i zdecydowanie nie żałuję. Piękny to był wyjazd i ciężko byłoby coś poprawić – ideałem byłoby jedynie go przedłużyć i w każdym z odwiedzonych miejsc spędzić trochę więcej czasu!
USA Południowo-Zachodnie – Informacje praktyczne
- Zwiedzając USA mieszkaliśmy w kamperze, czyli mówiąc po lokalnemu – RV. Noclegi najłatwiej znaleźć szukając fraz RV Park. Najfajniej, gdy co drugi nocleg jest na dziko, a co drugi – w RV Parku, by uzupełnić wodę, naładować baterię i opróżnić brudne zbiorniki.
- Przez cały wyjazd płaciłem głównie Revolutem i funkcjonowało to świetnie, ale warto mieć trochę gotówki w zanadrzu. Niektóre stacje oferują nawet zniżkę za płatność gotówką 🙂
- Loty – są bezpośrednie do LA z Warszawy rodzimym LOT-em, ale fajnie wychodzą również przesiadkowe z np. KLM, który oferuje darmowe wifi na pokładzie i ma super standard. Cena od 2500 do 4500, przy czym wszystko poniżej 3000 to naprawdę dobra oferta.
- Koszt wyjazdu? Oczywiście wszystko zależy od standardu, ale nocleg w RV Parku to uśredniając około 80$ za dobę za auto, paliwo – trzeba dokładnie policzyć, ale nasz kamper spalał około 25 litrów/100 km (…), a przejechaliśmy jakieś 5500 km. Daje to około 1400 litrów paliwa. Cena benzyny jednak znacząco różni się od stanu – w San Francisco galon kosztuje 4,50 – 5$ (co daje jakieś 4-5 zł za litr), za to w Arizonie cena potrafiła spadać poniżej 3$ za galon. Uśredniając do 4 zł za litr, za całość trasy wychodzi 5600 zł.
- O wejściówkach do Parków już była mowa, ale warto przypomnieć – Annual Pass jest jedyną sensowną opcją przy tego typu wycieczce, przy czym pojedyncze parki mogą wymagać dodatkowych rezerwacji – np. Yosemite w sezonie, Arches itd., warto sprawdzić przed wyjazdem, bo ograniczenia bywają tymczasowe i zmienne.
- Biorąc pod uwagę wyjazd RV, zważ na to, że są to długie i wysokie pojazdy – nie wszędzie da się nimi wjechać. Znaki są bardzo czytelne i wystarczy zapisać, jak długi i wysoki jest Twój pojazd (w stopach, ft).
- Co ciekawe, w Kalifornii, Nevadzie, Utah oraz Arizonie wystarczy polskie prawo jazdy. Zrobiłem międzynarodowe dla świętego spokoju, ale nie było potrzebne.
- By wjechać do USA, aktualnie nie potrzeba wizy, wystarczy ESTA, która kosztuje 21$. Aplikuje się o nią online, na tej stronie.
- Organizatorem wyjazdu było biuro OneFun, z którym nawiązałem współpracę – jeśli interesuje Cię gotowy wyjazd, a nie samodzielna organizacja, ofertę biura znajdziesz w tym linku. Tekst nie jest w żaden sposób sponsorowany, ale uważam, że oferta jest godna polecenia 🙂