Młoda dziewczyna szła roześmiana brzegiem pomostu, gdy nagle, bez żadnego ostrzeżenia chłopak pchnął ją prosto do oceanu. Wskoczył zaraz za nią i szybko wyszedł po schodach, gdy zaczęła go ścigać w wodzie, szukając odwetu za niespodziewaną kąpiel. Dogoniła go dopiero na pomoście, wskoczyła mu na plecy i razem, zaśmiewając się do rozpuku, skoczyli do wody po raz kolejny. Obserwowałem te scenę z aparatem, fotografując Kabowerdeńczyków, których na wybrzeżu było zdecydowanie więcej niż turystów. Jedni kończyli pracę wyładowując świeżo złowione tuńczyki na pomost, czy zwijając powoli swoje małe stragany z pamiątkami, a niektórzy, głównie nastolatkowie, korzystali z uroków swojej wyspy, bawiąc się w oceanie tak, jakby zobaczyli go po raz pierwszy. Gdy słońce zaszło, wyłączyłem aparat, ruszyłem przez miasteczko w stronę autobusu, a w oczy wszędzie rzucało mi się miejscowe hasło: no stress. Bo choć historia tego narodu jest niesamowicie trudna i przykra, to żyją w zgodzie z tym, co napisane jest na co drugim sklepie, barze czy tandetnym, pamiątkowym magnesie – nigdzie nie gonią, nie spieszą, a ich twarze zdobią uśmiechy. No stress. Witaj na Wyspach Zielonego Przylądka.

Ciężka historia nowego narodu

Wyspy Zielonego Przylądka do momentu odkrycia ich przez Europejczyków były niezamieszkane. Mniej więcej w połowie XV wieku jako pierwsi dotarli tam Portugalczycy i powoli zaczęli się osiedlać, tworząc na archipelagu bazę wypadową do Afryki, a następnie centrum światowego handlu niewolnikami z tego kontynentu. Niektórzy z nich zostawali na wyspach na zawsze, trafiając do pracy na tamtejszych plantacjach, ale większość była tylko przejazdem, trafiając dalej do Europy czy w późniejszych stuleciach do Ameryki Północnej, zwłaszcza w XVIII wieku, podczas drugiej fali rozkwitu niewolnictwa. Ostatecznie dopiero w 1878 roku na wyspach zakazano tych praktyk, ale nie był to koniec ciężkiego życia dla mieszkańców archipelagu. Pogoda na wyspach zwykle jest słoneczna i sucha, często aż za bardzo, co powoduje koszmarne efekty w i tak mizernym rolnictwie – od czasu do czasu wyspy nękały więc klęski głodu, jak w 1921 roku, gdy zmarło około 17.000 obywateli. Przez cały ten czas wyspy były również całkowicie zależne od Portugalii, od której uzyskali niepodległość dopiero 47 lat temu, w 1975 roku, po wielu perypetiach.

Dzisiejsi Kabowerdeńczycy to przede wszystkim potomkowie niewolników, którzy zostali na wyspach, pochodzących głównie z Senegalu z domieszką genów Portugalczyków, ale również lekkim dodatkiem m. in. Amerykanów, których niemała liczba osiedliła się na archipelagu dwa stulecia temu. Około 1/4 populacji jest Czarna, ale większość to Mulaci, których europejskie korzenie objawiają się czasem w zaskakujący, ciekawy sposób, w postaci na przykład… zielonych oczu. Biali Europejczycy stanowią jedynie około jednego procenta populacji. Choć w Santa Maria spotkasz ich mnóstwo, to są to jedynie turyści – wystarczyło pojechać do Espargos, największego miasta Sal, by godzinami nie spotkać nikogo, poza rodowitymi mieszkańcami. Wyspy zamieszkuje obecnie trochę ponad pół miliona osób, ale jeszcze więcej żyje ich poza granicami kraju – szacuje się, że około 700 tysięcy Kabowerdeńczyków żyje i pracuje za granicą, głównie w USA, ale również w Europie – Portugalii czy Holandii. Pieniądze przesyłane do kraju przez rodaków stanowią nawet do 25% PKB Wysp Zielonego Przylądka.

Trudna przeszłość, liczna emigracja zarobkowa, lepsze czasy na horyzoncie – skądś to trochę znamy, prawda?

Sal. Wyspa wiecznego słońca

Nie traktuj proszę tego wpisu jak kompletny przewodnik po Cabo Verde. Mając niewiele czasu przed długą zimą, którą spędzę w Szwajcarii, szukałem dobrego miejsca na niedługi urlop, by nacieszyć się choć trochę świecącym słońcem i przyjemnymi temperaturami. Wybór był trochę przypadkowy, bo po prostu wpadła mi w ręce dobra promocja na bilety na Zielony Przylądek, dzięki czemu lot z Brukseli na Sal i z powrotem kosztował mnie jedynie około 600 zł (linie TAP Portugal. Bezpośrednio z Polski można dolecieć czarterem lub kupując cały pakiet w ITACE). Spędziłem tu jednak jedynie 9 dni, nie ruszając się poza wyspę Sal, a to tylko jedna, najbardziej turystyczna z całego archipelagu, który liczy sobie w sumie 10 głównych wysp, a główne lokalne życie toczy się trochę bardziej na południowy zachód. Nie ukrywam, że krótki pobyt wynikał również z dość skrajnych opinii na temat Wysp – część ludzi naprawdę chwali to miejsce, ale spotkałem się z wieloma komentarzami, że jest tu dość nudno i nie ma co robić przez dłuższy czas. Zdecydowanie się z tym nie zgadzam, bo ta krótka wizyta na Sal zrobiła mi niesamowitego smaka na kolejne wyspy, ale zacznijmy od początku!

Wyspa Sal jest doskonałym miejscem na urlop, jeśli szukasz słońca. Ze względu na bliskość równika długość dnia zimą i latem nie różni się za bardzo, a temperatury wahają się od średniej 25 stopni w dzień w styczniu po 29 w sierpniu. Pada tu rzadko i rzadko jest pochmurno – deszcz zdarza się jedynie około 20 razy w roku, zazwyczaj w sierpniu i wrześniu. Efektem tego klimatu są pustynne krajobrazy – Sal to praktycznie jedna wielka pustynia. Skąd więc nazwa Wyspy Zielonego Przylądka? Wzięła się od Zielonego Przylądka w Senegalu, punktu leżącego na tym samym półwyspie, co miasto Dakar, często błędnie uważanego za najbardziej wysunięty na zachód punkt Afryki. Zimą, choć jest nieco chłodniej, wzmaga się wiatr, co czyni Sal idealnym miejscem dla kitesurferów, którzy już w listopadzie licznie wypełniają odpowiednie do uprawiania tego sportu plaże.

Turystyczne centrum wyspy znajduje się na samym południu, w okolicach miejscowości Santa Maria. Miasteczko jest ładne, kolorowe, pełne restauracji i barów, a tamtejsza plaża szeroka, z piękną, lazurową wodą. Choć z pływaniem na wyspach należy uważać! Są położone praktycznie na środku Atlantyku, przez co prądy i fale bywają tu naprawdę silne i trzeba dobrze wiedzieć, gdzie można wypłynąć dalej, by spokojnie wrócić. W resortach pobudowano specjalne zatoczki, które pozwalają cieszyć się bezpiecznie wodą pod okiem ratownika. No właśnie, resorty. Choć miejscowi otwierają trochę guesthouse’ów, to niestety wyspa zaczyna powoli być siedliskiem wielkich, ogrodzonych molochów z własną ochroną, basenami i kuchnią all inclusive. Choć rozumiem, że dla niektórych takie urlopowanie jest jak najbardziej wygodne, a spore hotele oznaczają zwiększone zatrudnienie wśród miejscowej ludności, to jestem zwolennikiem wypoczywania bardziej wśród miejscowych – po pierwsze, by wyspa nie zamieniła się w jeden wielki hotel i po drugie, by dużo większy procent trafił do kieszeni miejscowej ludności (choć sam, jak się okazało, wynająłem pokój w guesthousie u Belga, który jednak żyje na miejscu i pracuje normalnie na etacie).

Didi, mieszkanka Sal od lat żyjąca trochę na wyspie, trochę w Szwajcarii, po drodze żyjąca w kilkunastu krajach świata. Uczy kitesurfingu

Nie takie Cabo Verde straszne

Ledwo zacumowałem niedaleko portu i poszedłem na jacht do kolegi porozmawiać, a już widziałem, że podpływali do mnie na pontonie by szukać, czy można coś zrabować.

Takimi słowami opowiadał mi o Wyspach Zielonego Przylądka znajomy żeglarz, który odwiedził archipelag w trakcie podróży dookoła świata. Żalił się, że ciągle musiał uważać, by mu czegoś nie zrabowano i generalnie że od dawna jedyne kraje, w których lubi cumować, to te na północy, bo choć żegluga bywa ciężka, to przynajmniej nie trzeba martwić się takimi pierdołami. I oczywiście to rozumiem – problem kieszonkowców, złodziejaszków czy poważniejszych przestępców to problem, którym trzeba się przejmować właśnie przede wszystkim na wakacjach w ciepłych miejscach – nawet tych tak bliskich nam kulturowo i geograficznie, jak Hiszpania, gdzie kieszonkowcy są ogromnym utrapieniem. Obawiałem się więc trochę wizyty na archipelagu pod tym względem, ale okazało się, że nie taki diabeł straszny – Wyspa Sal jest naprawdę bardzo, bardzo bezpieczna. Pamiętam sytuację, gdy spacerowałem w dalszych, nieturystycznych rejonach miasteczka w poszukiwaniu tematów do sfotografowania, a w pobliżu zaczęła się mała awantura. Jeden z miejscowych był wyjątkowo podburzony i szukał zaczepki, atakując innego – wszyscy gapie zbiegli się oburzeni, ale przede wszystkim szczerze zdziwieni, starali się uspokoić awanturnika, a kilku pobiegło po policjanta, który chwilę później opanował całą sytuację. Poza tym incydentem, podczas którego postronni zareagowali dużo bardziej aktywnie, niż chociażby w Polsce, nie widziałem ani jednego przypadku czy symptomu niebezpieczeństwa. Na pewno wynika to z faktu, że Sal jest wyspą bardzo turystyczną i to turyści są głównym źródłem dochodu wyspy – gdyby nie czuli się tu bezpiecznie, na pewno przyjeżdżałoby ich mniej. Poza tym, dzięki turystyce Sal ma najniższy wskaźnik bezrobocia w całym kraju – około 2% przy 15% dla całego Cabo Verde, nikomu więc nie w głowie zatargi z prawem, gdy można pracować i dzięki tej pracy godnie żyć. Czytałem w internetowych relacjach, że drobna przestępczość zdarza się przede wszystkim w Praia, stolicy Cabo Verde położonej na wyspie Santiago, ale poza tym Wyspy Zielonego Przylądka to normalny, demokratyczny kraj, tylko wciąż dość stosunkowo biedny, co często prowokuje życie poza prawem wśród najbiedniejszej części społeczeństwa.

Pod względem turystyki to coś pomiędzy Kostaryką, a Egiptem. Nie brak tu ulicznych sprzedawców, którzy po prostu stoją nie nagabując nikogo, dokładnie tak, jak powinno być, ale nie brak też niestety tych z kategorii egpiskich, czyli próbujących sprzedać Ci cokolwiek, używając do tego wszelkich metod – z bezczelnym nagabywaniem i kłamstwem z uśmiechem na ustach na czele. Tych na całe szczęście nie jest tak dużo, nie są aż tak nachalni i nie denerwują się, gdy stanowczo im się odmawia – no stress i możesz śmiało iść dalej. Będą opowiadać Ci miejscowe legendy o figurkach Marii czy trzech małpkach, ale szybko okaże się, że każdy ma wyuczoną dokładnie tę samą historyjkę, słowo w słowo. Nie znaczy to jednak, że każdy sprzedawca na wyspie to naciągacz – wprawdzie znajdziesz tu sporo chińszczyzny, którą da się rozpoznać na pierwszy rzut oka, ale jest tu też mnóstwo rzemieślników i artystów, którzy pracują, malują i rzeźbią na miejscu, w swoich warsztatach, albo bezpośrednio na ulicy, tuż przy swoim stanowisku.

Plaża i woda

Sal jest mała – wypożyczonym samochodem objedziesz wyspę w kilka godzin i to wliczając postoje przy najważniejszych atrakcjach. Zobaczyć tu można głównie miejsca wydobycia soli, zatoki, w których spotkasz małe rekiny lub żółwie, Espargos, pojedyncze kościoły czy po prostu pustynię. Nie na zwiedzanie przyjeżdża się więc na Sal – a po piękną wodę, śliczne, piaszczyste plaże, ciągle świecące słońce a zimą – po mocniejsze wiatry i fale. Wyspa po zwiedzeniu i zakosztowaniu nowej kultury nadaje się głównie do plażowania lub uprawiania sportów wodnych. Najbardziej popularny jest kitesurfing, zauważyłem też sporo surferów i nurków, ale przodują, rzecz jasna, plażowicze. Są tu plaże resortowe, do których dostęp jest publiczny – nie ma na Sal prywatnych plaż, ale większość linii brzegowej jest jeszcze nie za bardzo zagospodarowana, przez co jeśli męczy Cię tłok, nie będziesz mieć problemu ze znalezieniem miejsca wolnego od innych turystów. Pamiętaj jednak, że w bardziej wietrzne dni leżenie bezpośrednio na piasku czy ręczniku może być trochę uciążliwe. Dobrze pamiętam wietrzne dni na Lanzarote i z wielką przyjemnością, gdy chciałem poczytać książkę na plaży, kładłem się na leżaku.

Czytałem i słyszałem opinie, że Cabo Verde jest nudne i nic tu nie ma. Że nie warto lecieć tak daleko. Leciałem więc z nastawieniem, że w najgorszym wypadku przeplażuję dziewięć dni, skorzystam ze słońca i wrócę ze spokojem w sercu, że sprawdziłem. Okazało się jednak całkiem odwrotnie – miejscowi ludzie są życzliwi i choć na turystów czeka sporo pułapek, to można bezpiecznie zagłębić się w kulturę kraju, poznać historię tubylców i ich rodzin, z których każdy zna mnóstwo osób pracujących za granicą na całym świecie, a połowa mieszkańców południowej części Sal to migranci zarobkowi z innych wysp. Rano kupisz świeżego tuńczyka na pomoście, zjesz pyszne śniadanie w Creol Cafe, a wieczorem grilowaną garoupę. W ciągu dnia poleżysz na plaży i nauczysz się surfować, a po zachodzie słońca będziesz obserwować, jak nagle ulice zapełniają się miejscowymi, dla których jedyna sensowna pora na przebywanie na mieście to ta, gdy robi się już ciemno i można odetchnąć od wszechobecnego upału. A jeśli mi uwierzysz i nie popełnisz mojego błędu, to zdecydujesz się na dłuższy urlop. Po tygodniu staniesz w oczekiwaniu na prom w małym miasteczku Palmeira, by odkryć pozostałe, jeszcze ciekawsze wyspy archipelagu.

Garść informacji praktycznych:

  • walutą na Cabo Verde jest Escudo, sztywno powiązane z euro po kursie 1€ = 110 escudos. Na wyspie wymiennie płaci się tymi walutami, ale lepiej wybrać z bankomatu escudos – we wszystkich miejscach kurs jest traktowany 1 do 100, więc oszczędzisz ok. 10%
  • na wyspie Sal jest mnóstwo bezpańskich, albo tak wyglądających psów. Nie musisz się ich jednak obawiać, absolutnie nie są agresywne i dobrze traktowane przez mieszkańców
  • na wyspy najtaniej dolecieć jest najprawdopodobniej liniami TAP z przesiadką w Lizbonie, ale latają również bezpośrednie czartery z Polski (np. TUI). Są również loty bezpośrednie z Senegalu lub Gran Canarii
  • ceny na oko zbliżone są do polskich – średnio obiad w restauracji kosztuje od 8 do 12€, ale w lokalnych miejscówkach danie dnia można zjeść od 4€, w sklepach lekko droższa jest żywność, bo większość musi być importowana
  • by zwiedzić wyspę Sal możesz skorzystać ze zorganizowanej wycieczki, albo, jak ja, wypożyczyć samochód – jedyna opcja to taki z napędem 4×4, bo jedynie dwie drogi poza miastami mają asfalt. Bez problemu zrobisz to w firmie Mendes&Mendes, jeden dzień wystarczy, koszt to 55€ w górę (kaucja 20.000 escudos, płatna jedynie gotówką)
  • z lotniska możesz wziąć taksówkę (powinna kosztować 10-15€), ale po wyspie jeżdżą również busiki, cena za przejazd z Santa Maria do Espargos to 1€, nie ma stałych przystanków, wystarczy machnąć