Po ostatnich opadach deszczu Sofie walczy z zatkanymi studzienkami na wybiegu nosorożców. Jest chłodno, pada deszcz, tegoroczne lato zaczęło się kiepsko – wieje, a termometr pokazuje ledwo 13 stopni. Umorusana pracownica zoo zamiata wybieg, kończy pracę i przechodzi na stołówkę zjeść śniadanie. Liczyła, że spotka tu Karolinę, ale nie widziała jej od poranka. Postanawia zadzwonić. Koleżanka nie odbiera telefonu, więc Sofie decyduje się zjeść śniadanie sama. Gdy telefon milczy po raz kolejny, Sofie zaczyna się martwić. W dzienniku wilków, do których miała udać się Karolina, nie ma żadnego wpisu z tego dnia. Oznacza to albo, że nikogo u wilków dziś nie było, albo że Karolina dalej tam jest – jest zbyt skrupulatna, by zapomnieć o tak ważnej rzeczy, jak wpisanie raportu do dziennika. Sofie rusza w kierunku wybiegu.
Telefon Karoliny dalej nie odpowiada. Jeśli jest z wilkami, jak podejrzewa Sofie, to akurat nic dziwnego – rzadko brała ze sobą telefon do zwierząt. Za pracowniczką zoo zamykają się sprężynowe drzwi. Przechodzi przez mały wybieg i kolejne drzwi, które prowadzą już do głównej części. Drzwi są otwarte – czyli jej koleżanka najprawdopodobniej wciąż jest w środku. Po kilku krokach zauważa pierwsze wilki, jej uwagę zwraca, że są wyraźnie poddenerwowane, może nawet podekscytowane. Z odległości obserwują, co robi. Chwilę później zauważa na ziemi coś czarnego – to kurtka. Może wilki ściągnęły ją z Karoliny? Zdarza im się kraść przedmioty, chwytają rękawiczki, czapki czy buty zwłaszcza, gdy ich uwagę zwróci zapach. Podnosi kurtkę, ale ta wydaje się cała, nieuszkodzona. Idzie dalej kilkaset metrów, a tam znajduje czarne spodnie. „To dziwne”, pomyślała idąc dalej. Nagle jej uwagę zwraca coś leżącego pomiędzy drzewami, a śluzą, przez którą podaje się pokarm. Pomyślała, że może to być jedzenie z ostatniego karmienia. Podchodzi bliżej, zastanawiając się, czemu zwierzęta miałyby go nie dojeść – wprawdzie przyniosły go sporo, ale zazwyczaj wszystko znika w mgnieniu oka, niezależnie od porcji. Nagle jej uwagę zwrócił zegarek. Minęło kilka sekund, zanim dotarło do niej, na co patrzy. Ciało Karoliny. Spanikowana podeszła do najbliższych drzwi, drżącymi rękami otworzyła kłódkę. Zamknęła drzwi za sobą. Kucnęła. Zaczyna szlochać, wyć, trząść się.
Wilk – zwierzę, które wyginęło
W Szwecji bywałem kilkukrotnie. Najczęściej jedynie przejeżdżając przez ten kraj w drodze do Norwegii, z krótkimi postojami, ale zdarzyło mi się również zwiedzać przez kilkanaście dni północną część kraju, zwłaszcza w okolicach granicy z Finlandią. Po części próbowałem dorobić zbierając runo leśne w tamtejszych lasach, zwłaszcza specyficzną malinę. Malina Moroszka to mała roślinka, która rośnie zazwyczaj na bardzo bagnistych terenach, a z małego krzaczka zebrać można zwykle jeden owoc, wielkości mniej więcej naszej maliny. Łaziłem więc po lesie, zapadając się po kolana w błocie, i mozolnie wrzucałem po jednym owocu do wiaderka. Brzmi nieciekawie, ale kusiła cena – w tamtejszych skupach w 2014 roku za kilogram moroszki płacono równowartość około 60 zł. Po całym dniu zasuwania po bagnach, starając się omijać mrowiska wielkości człowieka z bezpiecznej odległości, zawędrowałem do skupu w Karesuando, kładąc na ladzie reklamówkę wypełnioną świeżo zebranymi owocami.
– Przykro mi, nie przyjmę ich. – Poczułem się, jakbym dostał czymś w łeb.
– Jak to? Dlaczego?
– Niedojrzałe. Będą dobre do zbierania za jakieś dwa tygodnie.
Tak skończyła się moja kariera zbieracza runa leśnego. Nie miałem siły, ochoty i nerwów na tak długie oczekiwanie, a gorący prysznic był czymś, co wydawało się już praktycznie nieosiągalne po ponad miesięcznej tułaczce za kołem podbiegunowym. Pozwiedzałem jeszcze trochę i ruszyłem w drogę powrotną do Polski. Drogę powrotną przez nieskończone lasy północnej Szwecji, gdzie drzewa wypełniają cały horyzont, jedynym śladem człowieka jest asfalt, po którym mkniesz przed siebie, a renifer na drodze ma zdecydowane pierwszeństwo. Szwecja jest około 1,5x większa od Polski, ale mieszka tu prawie czterokrotnie mniej ludzi, a zdecydowana ich większość żyje na południu kraju, gdzie klimat jest dużo bardziej łagodny. Małe zagęszczenie ludności sprawia, że natura ma tu dużo spokoju. Skandynawowie słyną z dużego poszanowania do przyrody i z tego, że bardzo lubią spędzać czas na jej łonie. Prawo pozwala biwakować praktycznie wszędzie, ale każdy dba o to, by miejsce biwaku zostawić w takim samym stanie, w jakim się je zastało. Sielanka, prawda? Nie może tego powiedzieć do niedawna zdecydowanie najbardziej nienawidzone zwierzę w Szwecji – wilk. W dwudziestym wieku wilki były tępione do tego stopnia, że w całym kraju na przełomie lat ’79 i ’80 ostała się JEDNA sztuka tego zwierzęcia. Dla porównania, w Polsce żyje ich aktualnie około dwóch tysięcy.
Ogród Zoologiczny w Kolmården
Od lat ’80 populacja wilka w Szwecji zaczęła powoli się odradzać. Z biegiem lat liczba zwierząt rosła – najpierw było to kilkanaście sztuk, potem kilkadziesiąt. Wraz z większą liczbą wilków z powrotem rosła też nienawiść do tych zwierząt. Gdzieś znaleziono martwego łosia, gdzie indziej watahy zaczęły pojawiać się w okolicy zagród z krowami, owcami. Myśliwi i rolnicy odbudowywali swą niechęć do czworonożnych drapieżników. W Kolmården za to następował proces odwrotny – wilki w tamtejszym zoo oswojono, poznano je jako bardzo towarzyskie i przyjazne zwierzęta. Pracownicy nie patrzyli na wilka przez pryzmat powtarzających się legend i strasznych historii, o zwierzęciu demonicznym, czasem utożsamianym z diabłem, zobaczyli zwierzę inteligentne, uczuciowe i rodzinne, i chcieli pokazać Szwedom, jaki jest naprawdę. Zaprosić gości na wybieg, pozwolić przejść się wśród wilków, pobawić z nimi – tak, jak do tej pory robili to pracownicy zoo.
Czy ten pomysł miał szansę powodzenia?
Na to pytanie najlepiej odpowiedziałby pewnie Shaun Ellis, autor książki Żyjący z Wilkami. Shaun jest Brytyjczykiem, który pewnego razu, w środku nocy, postanowił po prostu wleźć do wilczego wybiegu i zobaczyć, co się stanie. Dostał solidną lekcję pokory, ale nic mu się nie stało. Wilki go zafascynowały, do tego stopnia, że gdy poleciał do Stanów Zjednoczonych badać je w tamtejszych lasach, wpadł na szalony pomysł dołączenia do wilczej watahy. Miesiące przygotowań i samotnego życia w lesie w końcu powoli przeradzały się w sukces – wilcza rodzina, którą wyśledził, pozwalała mu stopniowo podchodzić coraz bliżej, aż w końcu został zaakceptowany jako jej członek. Oczywiście najmniej ceniony, wilki pewnie traktowały go jak lekko upośledzonego, nie mógł z nimi polować, ale opiekowały się nim i przynosiły pożywienie.
Rok życia w lesie, bez kontaktu z ludźmi, za to z wilczą watahą. Brzmi absurdalnie? Oczywiście, ale Shaun przeżył. Po roku wilczej diety jego nieprzystosowany organizm był tak wyniszczony, że momentami czołgając się, z wielkim trudem wrócił do cywilizacji. Pracuje z wilkami do dziś.
Wilki w naturze okropnie boją się człowieka, zwłaszcza w Europie. To drapieżniki, ale ich ataki na ludzi można liczyć na palcach jednej ręki – w XXI wieku około dwudziestu osób na świecie zginęło w wyniku ataku wilka. W tym samym czasie spadające z palmy orzechy kokosowe zabiły… około trzech tysięcy osób. Sto pięćdziesiąt razy więcej. Oswojone wilki do pewnego stopnia zachowują się jak psy, w końcu to od wilka pochodzą wszystkie rasy tych najbardziej przyjaznych nam czworonogów. Na początku XXI wieku w Kolmården temat podchwyciły media, o szwedzkim ZOO zaczęło być głośno w całej Europie, a na wilczym wybiegu zaczęło pojawiać się tysiące gości, w tym również gwiazdy – jak Zlatan Ibrahimović. Ludzie przerażeni wchodzili na teren zwierząt, niektórym trzęsły się nogi, ale po chwili widać było, że nie ma się czego bać – wilki najwyżej lekko podgryzły kostki, czy zabrały czapkę bądź rękawiczkę, co dawało jeszcze więcej frajdy.
Dziesiątki ludzi odwiedzały wilki codziennie, ZOO inkasowało ogromne pieniądze za wejściówki, które były drogie nawet, jak na bogatą Szwecję, a opiekunowie czule zajmowali się dorastającą watahą, w tym Karolina, która była dla wilków jak rodzic. Co w tej sielance poszło nie tak?
Proces
Cztery lata trwały przesłuchania świadków i ludzi powiązanych z Kolmården, by zrozumieć, jak funkcjonował cały ogród i co mogło spowodować śmierć Karoliny. Gdzie popełniono błąd. W końcu, w 2016 roku, rozpoczął się proces. Na pierwszym posiedzeniu w sali sądowej obecne były chyba wszystkie szwedzkie telewizje, na miejscu obrony ZOO zasiadają najbardziej renomowani szwedzcy adwokaci. Z biegiem czasu na rozprawie pojawiało się coraz więcej przerażających faktów. Coś, co z początku wydawało się być wypadkiem, tragicznym, ale wciąż wypadkiem, z coraz większą pewnością przeradzało się w nieuniknioną wypadkową uchybień i niedopatrzeń. Okazało się, że wilki wcześniej bywały agresywne w stosunku do odwiedzających. Zarówno wataha, która zagryzła Karolinę, jak i poprzednie, które żyły wcześniej na tym samym wybiegu. Okazało się również, że nieraz bywały agresywne również w stosunku do opiekunów. Ci ostatni, których było kilkanaście, w większości nie mieli wcześniej doświadczenia w pracy z tymi drapieżnikami – tak, jak Karolina. Najczęściej na wybieg wchodzili w pojedynkę i bez żadnej broni, co jest absolutnie nie do pomyślenia w innych tego typu miejscach na świecie. Wyszło na jaw, że w Kolmården niejednokrotnie dochodziło już do wypadków, choć mniej tragicznych w skutkach, z innymi zwierzętami, a na większość z nich ogród nie miał przygotowanych żadnych procedur bezpieczeństwa. Okazało się również, że ostatnie dni przed śmiercią Karolina narzekała na stan zdrowia. Kręciło jej się w głowie, pobolewało ją oko. A wilki weszły właśnie w wiek, w którym przestają być małymi dzieciakami, a zaczynają walczyć o pozycję w stadzie, lub odchodzą, by założyć własne. Czego nie mogły zrobić na wybiegu – sporym, jak na ZOO, ale wciąż malutkim, jak na wilcze standardy.
Pracownicy i zarządzający nie widzieli, albo nie chcieli widzieć małych znaków, które ostatecznie musiały prędzej czy później doprowadzić do tragedii. Po czterech miesiącach procesu ZOO otrzymało karę finansową w wysokości trzech i pół miliona koron szwedzkich, a odpowiedzialność za wypadek spoczęła na dyrektorze działu hodowlanego, Matsie Höggrennie, który otrzymał wyrok w zawieszeniu.
Pamiętam, jak wyglądało wrocławskie ZOO w latach dziewięćdziesiątych. Wciąż można zobaczyć stare klatki, w których żyły zwierzęta, pamiętam, jak malutka należała do wilków, wśród których biegał jeden z urwanym uchem. Dziś jest o niebo lepiej, ale odnoszę wrażenie, że świadomość tego, że zwierzęta czują i myślą nierzadko wcale nie gorzej od ludzi, dopiero powoli kiełkuje w społeczeństwie. Choć wiemy już tak wiele, to i tak mało – psy żyją z nami od dziesiątek tysięcy lat, a wciąż w samych Stanach Zjednoczonych rocznie pogryzionych zostaje około pół miliona osób. Książka Filozof i Wilk opowiada o tym, jak cholernie trudno jest wychować pojedynczego wilka, który jest z człowiekiem od małego, nie mając żadnego kontaktu ze swoimi dzikimi braćmi. Jak ciężko musi być z całym stadem? Zamkniętym na nienaturalnie małym terenie? Z buzującymi, młodzieńczymi hormonami? Czy w ogóle możliwe jest, by na dłuższą metę człowiek został Samcem Alfa w stadzie dzikich zwierząt?
Dla Karoliny rola matki zakończyła się w najgorszy z możliwych sposobów. Obyśmy wyciągnęli wniosek z tej, cennej i tragicznej, lekcji.
Inspiracją i sporą dawką wiedzy do tego wpisu była książka Larsa Berge „Dobry Wilk. Tragedia w szwedzkim zoo”, to bardzo rzetelny reportaż z wydarzeń w Szwecji a także z późniejszego procesu. Autor znakomicie przeprowadza nas przez cztery lata wydarzeń od tragedii do wyroku, a także nadaje jej przyczynom szerszy kontekst, opierając się na opinii wielu ludzi pracujących z wilkami. Posiłkowałem się również książką „Żyjący z Wilkami” Shauna Ellisa, a także tymi źródłami: 1, 2