Daleka północ, surowy klimat, zimne wody oceanów zamarzające na kilka miesięcy każdego roku. Po co w ogóle pchać się na Grenlandię? Jeśli zapytać by Wikingów sprzed setek lat, odpowiedzieliby pewnie, że przez Eryka Rudego, który najpierw został wygnany z Norwegii, następnie z Islandii, by ostatecznie pod koniec X wieku dotrzeć na Grenlandię i założyć na jej południowo-zachodnim wybrzeżu dwie kolonie. Gdy po latach wrócił na Islandię, by opowiadać o wyspie, miał nazywać ją Zielonym Lądem, by zachęcić swoich rodaków do osiedlania się na nowej ziemi. I choć to tylko jedno z dziesiątek wytłumaczenia pochodzenia tej na pierwszy rzut oka niepasującej do wyspy nazwy, aktualnie przyjmuje się je za najbardziej prawdopodobne.

Największa wyspa świata z najmniejszą gęstością zaludnienia na planecie. Na terenie pokrytym lądolodem w ponad 80%, miejscami grubym na ponad 3 kilometry, mieszka jedynie trochę ponad 50 tysięcy ludności. Nawet tak pusta Islandia wygląda tutaj trochę jak Makau przy przeciętnym polskim miasteczku – gęstość zaludnienia Grenlandii jest prawie sto razy mniejsza od Islandii… i około 4133 razy mniejsza od Polski. Ze względu na wszechobecną pokrywę lodową ludzkość osiedlała się jedynie na wybrzeżach – osady zaczęły pojawiać się na północy 4500 lat temu i z biegiem czasu kolejne ludy (głównie z Ameryki Północnej, a od około IX wieku n.e. również ze Skandynawii) zajmowały coraz to nowe terytoria.

A co ja odpowiem na pytanie z pierwszego akapitu?

Pierwsze myśli o odwiedzeniu Grenlandii pojawiły się w mojej głowie w 2017 roku, gdy podczas pobytu na Islandii odkryłem, że można relatywnie tanio dostać się stamtąd na wschodnie wybrzeże Zielonego Lądu. Musiałem jednak poczekać pięć kolejnych lat, by postawić stopę w Sisimiut, i paradoksalnie na wyjazd udałem się z Polski i poleciałem dużo dalej – na zachodni brzeg, rzut beretem od kanadyjskich wysp. O tym więcej w dalszej części.

Arktyczne krajobrazy kuszą mnie od dawna – Islandia jest miejscem, które odwiedzam regularnie co roku od pięciu lat, 8 lat temu zjechałem Norwegię od samego południa aż do Tromso, wracając przez Finlandię i Szwecję, a pinezek na mapie z miejscami do odwiedzenia mam dużo więcej na północ od 60 równoleżnika, niż na południe. Coś magicznego jest w tej pustce, surowości, trudnych warunkach, w których często to natura dyktuje warunki, a człowiek musi się do niej, mniej lub bardziej, po prostu dostosować i zaakceptować, że dziś nie pojedzie samochodem, nie pójdzie do pracy czy nie wypłynie łodzią. W grudniu 2021 kupiłem bilety by polecieć na Grenlandię na przełomie marca i kwietnia, ale już miesiąc później znalazłem pracę – kawałek dalej na północ, w Ilulissat, do którego polecę za dwa tygodnie od momentu pisania tych słów i spędzę tam planowo całe pół roku. Ten wpis jest więc początkiem małej, grenlandzkiej serii – zacznę od tego, jak tu w ogóle się dostać, jak wszystko zorganizować, i ile taki wyjazd może kosztować.

A, no i oczywiście jeszcze jeden powód… zorza polarna.

Transport – ile kosztują bilety na Grenlandię?

Na początku zaznaczę – odpada wszelkiego rodzaju transport drogą morską. Da się to zrobić przy odrobinie szczęścia i wysiłku jako pasażer, ale brak jest regularnych połączeń, choć sam chciałem przeżyć przygodę i przypłynąć na Grenlandię z Islandii. Pozostaje tylko samolot, i co ciekawe, docierają tu jedynie dwie linie lotnicze – miejscowa Air Greenland i islandzki Icelandair (również w postaci linii Air Iceland Connect):

Największe międzynarodowe lotnisko znajduje się w Kangerlussuaq (od miesięcy próbuję nauczyć się poprawnie wymawiać tę nazwę, powodzenia!), choć jest to miasteczko liczące jedynie kilkaset mieszkańców – poszczycić się może za to bardzo dobrą pogodą przez większość roku, a lotniska w Nuuk oraz Ilulissat dopiero są w trakcie rozbudowy, by móc przyjmować większe samoloty z Kopenhagi. Jeśli więc na Grenlandię chcesz wybrać się z Polski a nie z Islandii, to najprawdopodobniej jedyną sensowną opcją będzie jakikolwiek transport do stolicy Danii (ja wybierałem Ryanaira, nawet zimą bez problemu sporo połączeń z Gdańska oraz Krakowa), a stamtąd lot liniami Air Greenland do któregoś z miasteczek na zachodnim wybrzeżu z przesiadką w Kangerlussuaq.

Padło na Sisimiut. Jechałem na Grenlandię pod koniec zimy i powiedziano mi, że to najlepsze miasteczko do typowo zimowych aktywności, ale jednocześnie odwiedzałem również przyjaciółkę, która tam mieszka (pojawia się na kilku zdjęciach i część zdjęć jest również jej autorstwa – zapraszam więc na jej Instagram – @borkowska_trippin), więc był to dla mnie naturalny wybór miejsca docelowego. Udało mi się również zabukować lot z przesiadką z powrotem trwającą ponad 24 godziny w Kangerlussuaq, co pozwoliło mi udać się na kilkugodzinną wycieczkę na lodowiec i na własne oczy zobaczyć kawałek lądolodu grenlandzkiego – największej pokrywy lodowej na świecie poza Antarktydą!

A ile kosztują bilety na Grenlandię?

W chaosie czyszczenia telefonu niestety usunąłem fotki z grenlandzkich lotnisk, za zdjęcie dziękuję więc Adzie. Jak widać, lotnisko w Sisimiut nie należy do najbardziej zatłoczonych na świecie

W pasującym mi terminie zapłaciłem niecałe 3100 zł za bilety w dwie strony z Kopanhagi: Kopenhaga – Kangerlussuaq – Sisimiut – Kangerlussuaq – Kopenhaga. Leciałem z Air Greenland, w cenie na pokładzie były posiłki, bagaż rejestrowany 20 kg i bagaż podręczny. Do tego dokupiłem loty Kraków – Kopenhaga oraz Billund – Wrocław z Ryanair (ten ostatni po niewpuszczeniu mnie na pokład na lot Kopenhaga – Gdańsk, ale to osobna historia…), które razem kosztowały mnie 230 PLN + 550 DKK, czyli razem w złotówkach niecałe 600 zł (już z bagażami). W sumie za transport wychodzi więc 3700 zł.

Ale można taniej! Bardzo chciałem lecieć do Sisimiut zimą, ale mogłem wyruszyć najwcześniej w drugiej połowie marca, ponieważ całą zimę przepracowałem w Szwajcarii. Jeśli masz większą elastyczność, możesz dorwać bilety w cenie około 2000 zł z Kopenhagi i z powrotem – za takie kwoty widziałem transport zarówno do Sisimiut, jak i do Ilulissat na wiosnę, który jest jedną z największych atrakcji Grenlandii, a dokładnie tamtejszy fiord, zatoka Disko oraz wszechobecne góry lodowe. Za to transport na Grenlandię z Islandii to już trochę inna historia, wydaje mi się, lekko droższa bądź w podobnej cenie i głównie na wschodnie wybrzeże – dużo słabiej zaludnione, dziksze, bardziej górzyste, ale również dużo bardziej skomplikowane logistycznie.

Wyjazd wydaje się dość skomplikowany – dwie przesiadki po drodze, różne linie, różne bilety. Fakt, nie jest to jak podróż na wakacje czarterem, ale dość łatwo jest zgrać loty Air Greenland z Ryanairem, a najlepiej wykorzystać fakt przesiadki w stolicy Danii, wynająć nocleg na miejscu i zrobić małe zwiedzanie Kopenhagi, która ma sporo do zaoferowania i jest jednym z ładniejszych i czystszych miast, po jakich spacerowałem.

Co robić w Sisimiut zimą?

Od każdego na Grenlandii słyszałem, że to właśnie Sisimiut jest najlepszym miejscem do przyjazdu w miesiącach zimowych. I to nie tylko od miejscowych – również mój aktualny szef, który żyje i pracuje bardziej na północy, w okolicach Disko Bay mówił mi podczas rozmów, że nie ma lepszej lokalizacji na zimę. Tydzień, który tam spędziłem, był niesamowicie aktywny i w ogóle nie miałem czasu na odpoczynek czy aktywność w social mediach, bo od rana do wieczora czekała na mnie masa atrakcji. Zaczęło się od nart biegowych przy zachodzie słońca jeszcze w dzień przylotu (polecam, w pierwszych kilka minut zaliczyłem dwie gleby, ale potem nawet udawało mi się w miarę utrzymać równowagę), a potem każdego dnia było tylko coraz lepiej i lepiej… zacznijmy mały przewodnik po lokalnych atrakcjach, które szerzej opiszę w innym wpisie.

Psie zaprzęgi

Lokalna tradycja. Tradycja, którą dość trudno mi oceniać, bo psy zaprzęgowe nie są już za bardzo na miejscu potrzebne, ich pracę przejęły dużo efektywniejsze skutery śnieżne, a psy są raczej atrakcją dla turystów lub służą mieszkańcom do rywalizacji sportowej, wyścigów psich zaprzęgów. I z jednej strony mam przed oczami widok setek psów na krótkich łańcuchach w otoczeniu swoich odchodów, czy wychudzoną psią matkę, która najprawdopodobniej z głodu pożarła szczeniaka innej suki, a za karę jego szczątki przywiązano jej do obroży, i kilka dni później miała zostać zastrzelona:

Z drugiej strony za to widzę Svena, Szweda mieszkającego na Grenlandii od urodzenia, który bardzo dba o swe psy, świetnie je karmi, widać, że się przyjaźnią, a w swojej pracy w ogóle nie używa bicza, a psy słuchają każdej jego komendy – wypad na wycieczkę z takim człowiekiem i jego zwierzętami to czysta przyjemność. Spędziliśmy na wycieczce cztery godziny plus godzina przygotowania przed – na naszą prośbę, by zobaczyć, jak Sven szykuje się do drogi ze swoimi zwierzętami. Widoki z sań za zaprzęgiem to jednak niezapomniane przeżycie!

Skutery śnieżne – 100 km/h po zamarzniętym fiordzie!

A oczywiście można i szybciej, tylko trzeba większego doświadczenia, pewności, i może czasem lepszej maszyny. Skutery były atrakcją, na którą jakoś zbytnio się nie nastawiałem, ale w końcu zdecydowałem się skorzystać i był to zdecydowanie strzał w dziesiątkę – w ciągu kilku godzin pokonaliśmy prawie sto kilometrów przekraczając po lodzie dwa zamarznięte fiordy i jeżdżąc w niesamowitych wręcz krajobrazach.

Jeździłem na skuterze pierwszy raz w życiu i nie ma się czego obawiać – trasy są przygotowane, a obsługa maszyny mocno intuicyjna. Po kilku próbach przy mniejszej prędkości i wskazówkach od przewodnika można zasuwać i niczym się nie martwić. Zadbaj jedynie o naprawdę ciepły ubiór – ja wprawdzie ściągnąłem kombinezon w połowie drogi, ale pogodę miałem idealną. Nawet, gdy wydaje się, że jest w miarę ciepło, pęd skutera potrafi naprawdę mocno wychłodzić, pod względem ubioru słuchaj się więc najlepiej organizatora Twojej wycieczki.

Góry, góry, góry… i wspinanie

Góry. To coś, co po zobaczeniu zdjęć Sisimiut, kusiło mnie najbardziej. Z tego też powodu bardzo cieszyłem się na przyjazd pod sam koniec zimy/początek „wiosny” – liczyłem na to, że warunki śniegowe będą co najmniej w miarę dobre i pozwolą bezpiecznie poruszać się po okolicznym terenie. Tak też było, momentami nawet było za ciepło – do tego stopnia, że po grenlandzkich górach, na początku kwietnia, chodziłem w krótkim rękawku, a śnieg na południowych zboczach był tak roztopiony, że robił się niebezpieczny… Ale zacznijmy od Nasaasaaq, czyli małej, ale emocjonującej alpejskiej wycieczki.

Nasaasaaq jest symbolem Sisimiut. Dumnie góruje nad miastem ze swoją szczytową piramidą, a od góry nazwę swą wzięła również najpopularniejsza restauracja w miasteczku.

Sam szczyt leży na wysokości sporo ponad 700 metrów i ostatni odcinek drogi jest już ambitniejszy, niż początkowy spacer na płaskowyż. Końcówka z płaskowyżu na wierzchołek wyceniana jest na F+ w skali alpejskiej (co oznacza łatwo z plusem, ale niech Cię to nie zmyli – sam początek skali to już niemałe trudności dla turystów) i dla bezpieczeństwa w zimowych warunkach raczej niezbędny jest czekan, raki oraz kask. Gdy ja wchodziłem na Nasaasaaq, na szczęście odkryta była lina poręczowa, która pomaga we wdrapaniu się na grań szczytową – gdyby była pod śniegiem, myślę, że spokojnie można zwiększyć wycenę drogi i pewnie nie odważyłbym się na pójście dalej, bo to najbardziej stromy odcinek i choć z samym wejściem pewnie nie miałbym większego problemu, to droga w dół bez asekuracji byłaby już kłopotliwa. Ostatnie kroki w trudnym terenie wyglądają tak:

Nawet, jeśli nie czujesz się pewnie w stromym terenie i wolisz zostać raczej przy spacerach/trekkingu, niż wspinaniu, to samo wejście na płaskowyż będzie wystarczająco satysfakcjonujące zwłaszcza, że oferuje wspaniały widok na zatokę i góry na południe od Sisimiut. Drugą możliwą opcją jest wejście na szczyt bliski lotnisku – Palasip Qaqqaa. Droga tam nawet zimą jest dość prosta i względnie bezpieczna, a jeśli chcesz sobie ją urozmaicić, wystarcz zejść ze szlaku trochę wyżej i ruszyć wschodnią granią na sam szczyt (F-). Tę drugą opcję odpuściłem ze względu na przemoczone buty i ogólne zmęczenie i doturlałem się powolutku standardową drogą, ale widoki i tak były nieziemskie:

A jeśli wciąż brak Ci gór, tak jak mi, to zmieścisz jeszcze jedną, naprawdę wyborną atrakcję – wspinanie na lodospadzie. To było moje drugie wspinanie w lodzie w życiu, więc dla wytrawnych górołazów pewnie wyglądało dość amatorsko, bo nie dość że technika pewnie była daleka od ideału, to wspinaliśmy się jedynie na wędkę, ale frajda była niesamowita. Tę ostatnią atrakcję zorganizowaliśmy samodzielnie, bo wzięliśmy ze sobą cały potrzebny sprzęt, ale domyślam się, że można wybrać się na taką atrakcję z przewodnikiem, choćby z firmą Albatros Arctic Circle.

Arktyczny fenomen. Zorza polarna

Jedno z najpiękniejszych zjawisk natury na całym świecie. Wielokrotnie już podziwiałem zorzę na Islandii, ale ta nigdy się nie nudzi – za każdym razem jest inna, zawsze potrafi znienacka zaskoczyć intensywnością i po prostu… zachwyca. Jak łapać zorzę już trochę pisałem, ale w Sisimiut dorwać ją dość łatwo – wystarczy być na miejscu kilka dni w okresie od września do końca marca i trzeba mieć niezłego pecha, by ani razu nie zobaczyć świateł tańczących na niebie. Ja i tak przez kilka pierwszych dni miałem w nocy zachmurzone całe niebo, ale potem już trafił się spektakl.

Możesz spotkać się z opiniami, że zorza jest przereklamowana i trochę im się nie dziwię – jeśli ktoś zobaczy zorzę raz w życiu, przy niesprzyjających do końca warunkach, naprawdę może być zawiedziony, bo potrafi wyglądać dużo, dużo gorzej, niż na zdjęciach. Ale potrafi wyglądać też naprawdę dużo lepiej i nie jest to czcze gadania – mocna zorza przy całkowicie ciemnym niebie to absolutny fenomen i spektakl, którego nie odda żadne zdjęcie ani film. Uwierz mi na słowo. Sam porządną zorzę zobaczyłem dopiero dwa miesiące po ujrzeniu pierwszej, ale była to raczej kwestia fatalnej, pochmurnej pogody na południu Islandii w 2017 roku, a nie słabości zorzy.

Sisimiut

Legendarne grenlandzkie kolorowe domki i piękne miasteczko na wybrzeżu. Gdy trafisz do Sisimiut, na pewno zachwycisz się samym miastem – sklepami spożywczymi, w których bez problemu można kupić strzelby i amunicję, kolorowymi domkami, których kolory kiedyś oznaczały funkcje budynków (wszystkie szpitale wciąż są żółte, jak za dawnych czasów), a dziś pełnią głównie funkcje dekoracyjne, pięknym, poszarpanym wybrzeżem i otaczającymi je górami. Sisimiut jest naprawdę urocze, i choć jest to drugie największe grenlandzkie miasto, to wciąż jest malutkie – mieszka tu ledwo około 5 tysięcy ludzi.

Jak to zorganizować, i ile to wszystko kosztuje?

Najważniejsze, czyli budżet. Gdy kiedyś pierwszy raz pomyślałem o Grenlandii, sprawdziłem również biura podróży – ale ceny po kilkadziesiąt tysięcy złotych za wycieczkę to jakiś absurd. Wszystko zależy też, w jaki sposób chcesz zwiedzać wyspę – sporo osób decyduje się na przyjazd latem i podróże statkami/samolotami pomiędzy różnymi miastami na zachodnim wybrzeżu. Ja byłem na Grenlandii od 29 marca do 5 kwietnia, w tym ostatnią noc, 4-5 kwietnia spędziłem w Kangerlussuaq, a resztę w Sisimiut. Do tego doszły dwa noclegi w Kopenhadze, cały wyjazd trwał więc od 28.03 do 6.04, czyli 9 nocy. Koszty w skrócie:

Bilety lotnicze: 3700 zł
Noclegi: 1640 zł

  • Kopenhaga – 220 zł (2 noce)
  • Kangerlussuaq (Kangerlussuaq Youth Hostel) – 275 DKK, 170 PLN
  • Sisimiut (Isi4u hostel, 2 pokoje dwuosobowe na 3 osoby) – 2000 DKK, 1250 PLN

Wyżywienie i pozostałe wydatki: kilka posiłków na mieście, trochę gotowania w hostelu, dwa krótkie przejazdy taksówką, dwa pociągi w Kopenhadze – ok. 800 zł

Wycieczki: 1680 zł

  • Psie zaprzęgi – 750 DKK, 465 zł (4 godziny, ale ciężko znaleźć taką cenę. Najpopularniejsza to 1300 DKK)
  • Skutery śnieżne – 1200 DKK, 750 zł
  • Wycieczka na lodowiec w Kangerlussuaq – 700 DKK, 436 zł

Do wycieczek możesz doliczyć trochę budżetu, jeśli nie masz sprzętu, albo lubisz wygodę – ja w góry zabrałem wszystko z Polski, włącznie z rakami i czekanem, rakiety śnieżne i biegówki pożyczyłem po znajomości, a na zorzę możesz chcieć wyjechać z kimś za miasto samochodem, by uniknąć świateł z ulic i budynków. Jeśli chodzi o jedzenie, to nie ma dramatu, i to było dla mnie największym zaskoczeniem – zestaw burgera z frytkami można dostać na mieście za mniej, niż 50 zł (np. Soma Hotel Sisimiut), a sklepy były naprawdę świetnie zaopatrzone i z niezłymi cenami, których nie spodziewałbym się po Grenlandii. Na oko nie było drożej, niż na Islandii.

Walutą na Grenlandii jest korona duńska i raczej nie musisz zabierać ze sobą gotówki – może przydać się jedynie do zapłaty za wycieczkę, gdy skorzystasz z usług kogoś lokalnego, nieprowadzącego własnej firmy i jednocześnie nie posiadającego terminala płatniczego. Poza tym wszędzie akceptowane są karty płatnicze, jest też kilka bankomatów.

Podsumowując, na 7 dni na Grenlandii i dodatkowo 2 w Kopenhadze, razem z transportem i wszystkimi wydatkami, wydałem 7820 zł, czyli niecałe 8 tysięcy.

Dużo, czy mało? W sumie dużo i szczerze myślałem, że wyjdzie mniej, dopóki nie zrobiłem podliczenia – na pewno duże znaczenie miał fakt, że wydatki rozłożyły się znacząco w czasie. Najpierw kupiłem bilety Air Greenland, miesiąc później dokupiłem Ryanaira, miesiąc później zabukowałem noclegi i na miejscu nie pozostało tak sporo do wydania. Jak widać największym wydatkiem są bilety lotnicze, które stanowią prawie połowę budżetu całego wyjazdu.

A jak to zorganizować?

Po prostu, jak każdy inny wyjazd. Noclegi ogarniałem przez booking, ale rozważałem również opcje przez airbnb. Trochę ciężko może być znaleźć firmę, która pomoże Ci w organizacji wycieczek na miejscu, w tym celu najlepiej jest napisać albo do właściciela miejsca, w którym planujesz nocować, albo napisz bezpośrednio do Hotelu Soma Sisimiut, to miejsce pracy Gosi, przy odrobinie szczęścia, jeśli akurat będzie w Sisimiut, to właśnie ona zabierze Cię na wycieczkę – firmy, które znajdziesz w internecie, zazwyczaj mają wyższe ceny i są jedynie niepotrzebnymi pośrednikami.

Zacznij od znalezienia lotów w satysfakcjonującej Cię cenie w dobrym terminie – jak już je znajdziesz, sprawdź, czy są wolne noclegi (w ścisłym sezonie, latem, może być z tym trudno!), a jeśli tak – bierz loty, bierz nocleg i bierz się za planowanie. Jest trochę dalej, bardziej egzotycznie i nieszablonowo, ale to wciąż ludzkie miasteczka z normalną infrastrukturą, której niczego nie brakuje.

Grenlandia. Czy warto?

Właśnie skończyłem pisać na fanpage pierwszy post z Grenlandii, w którym napisałem między innymi, że miałem naprawdę wysokie oczekiwania co do wyjazdu na Grenlandię, ale ten wyjazd… wszystkie je przerósł.

Choć Sisimiut mi się podobało, to za granicę zazwyczaj jeżdżę dla natury, a ta, choć surowa i nieprzystępna, na Grenlandii jest wspaniała. Wszędzie wokół góry i zamarznięte fiordy, wszystko przykryte śniegiem, praktycznie brak infrastruktury w górach poza kilkoma przygotowanymi trasami dla skuterów i biegówek i jednym, małym wyciągiem narciarskim. Wszystko to składa się na teren, w którym to wciąż rządzi przyroda, a człowiek żyje pod jej dyktando, choć z każdą dekadą dzięki rozwojowi technologii musi ulegać jej trochę mniej. Grenlandia jednocześnie ma swoje mroczne strony… ale to zdecydowanie temat na inny wpis. Jeśli kusi Cię Arktyka, mam nadzieję, że ten wpis pomoże Ci zorganizować wyjazd w wymarzone miejsce, bo Grenlandia jest jednym z tych miejsc ledwo muśniętych ludzką działalnością, choć ciężko powiedzieć, czy pozostanie takim na zawsze. Zobaczysz zorzę i polarną przyrodę, życie w trudnych warunkach i mieszanie się tradycji z nowoczesnością – Inuitów wciąż żyjących jak setki lat temu, ubranych w futra, skóry i regularnie wyruszających łodzią by zapolować na fokę obok Duńczyków prowadzących na miejscu turystyczne czy budowlane biznesy i setek turystów poubieranych w najnowszej technologii membrany. A wszystko to na tle strzelistych, pięknych gór, arktycznego oceanu i największego lądolodu na półkuli północnej.