Po raz kolejny ten irytujący dźwięk. Znów zadzwonił służbowy telefon. Przez jeden, czasem dwa dni w tygodniu mam go po godzinach pracy pełniąc funkcję wieczornej recepcji. Choć i tak za dwie godziny muszę pojechać do hotelu przyjąć kolejnych gości, to miałem nadzieję, że już więcej nie zadzwoni.

– Dzień dobry! Czy można u was w hotelu wziąć prysznic i może zrobić pranie?
– Dzień dobry. Niestety, nie ma takiej możliwości, takie usługi świadczymy tylko dla gości.
– Jesteście jednak Domem Marynarza, a mam tu żeglarza, który potrzebuje trochę się ogarnąć po kilku dniach na wodzie… nie da się nic zrobić? – mina mi zrzedła. Więcej pracy.
– Skoro tak, coś wymyślimy… Spotkajmy się na miejscu o 19.
– Pewnie! Dzięki!

Tutaj słówko wyjaśnienia – pracuję w Sømandshjemmet. W dawnych latach były to hotele głównie pełniące funkcję pomocy wszelkim ludziom morza, duńska firma dbająca o marynarzy każdej narodowości. Mój hotel jest w Ilulissat, ale na grenlandzkim wybrzeżu są jeszcze trzy spod tego samego szyldu – w Sisimiut, Nuuk oraz Aasiaat. Pokoje były tanie, hotele utrzymane w chrześcijańskim (protestanckim) duchu, a na miejscu nie można było, na przykład, pić alkoholu. Dziś to raczej maszynka do zarabiania pieniędzy – przyjmuje się wszystkich gości, w sezonie hotel pęka w szwach, a marynarzy gości tu może jeden procent, reszta to przypadkowi turyści. I choć mam swoje zdanie na temat polityki firmy, która utrzymuje hotele głównie na barkach pracujących całkowicie za darmo (oprócz wyżywienia i zakwaterowania) wolontariuszy na pełnym etacie, nie mając problemu z wypłacaniem pensji co dwa tygodnie wszystkim, którzy są wyżej w drabince menedżerskiej, to nie o tym dziś chciałem opowiedzieć. Po chwili krzątania się po domu wybiła 18.45, zebrałem się więc i pojechałem do hotelu.

Ilulissat z morzem wypełnionym górami lodowymi
Ilulissat w letniej odsłonie. Choć zimy są tu srogie i temperatura potrafi spaść do -50 stopni, to latem termometr nierzadko wskazuje 15 kresek powyżej zera

Polski żeglarz w Ilulissat

Odebrałem gości, których miałem odebrać i całkowicie już zapomniałem o ostatnim telefonie. Gdy zamknąłem kasę, wydrukowałem raporty i skończyłem papierkową robotę, na recepcji pojawiły się dwie osoby – uśmiechnięta, wesoła kobieta po trzydziestce i starszy, siwy facet z roztrzepaną fryzurą.

– Co was sprowadza? – zapytałem patrząc na bardzo kontrastujące ze sobą dwie postacie.
– Hej! Jestem Julia, dzwoniłam wcześniej. Mój znajomy potrzebuje prania, oraz… Czego jeszcze potrzebujesz?
– Komputera, prysznica, i.. i… – próbował wytłumaczyć jej po angielsku, ale znajdowanie słów przychodziło mu wyjątkowo trudno.

Zaczęli rozmawiać po angielsku, a starszy kolega zaczął od początku wyliczać, co by mu najbardziej pomogło: prysznic, możliwość zrobienia prania, komputer z internetem, by wysłać maile do znajomych z Polski… Z POLSKI?

– Powiedziałeś, że jesteś z Polski?
– Tak! Ty również? – zapytał rozpromieniony dziadek, a jeszcze bardziej ucieszyła się Julia, której z barków spadła rola tłumacza.

Niesamowite! Grzegorz, bo tak na imię miał mój nowy znajomy, wyruszył ze Szczecina w rejs dokładnie w dzień mojego wylotu na Grenlandię. Gdy ja już od prawie trzech miesięcy pracowałem w nowym miejscu, on po przystankach na Wyspach Owczych i kilku na południu największej wyspy świata w końcu dotarł do Ilulissat i traf chciał, że spotkaliśmy się właśnie w moim hotelu. Odwiozłem Julię i Grzegorza do portu, obejrzałem ich statki i wróciłem do domu, po drodze umawiając się z polskim kapitanem na następny dzień, by pomóc mu we wszystkim, czego potrzebuje. Na Grenlandii byłem już od kilku miesięcy i uwielbiałem ją głównie przez surową, arktyczną przyrodę, ale również fantastyczne, przypadkowe spotkania. W takie miejsca jak grenlandzkie wybrzeże czy islandzki interior przyjeżdża tak ogromny odsetek ciekawych, zwariowanych ludzi, z którymi często nadajemy na tych samych falach, że ciężko mi zliczyć wspólne wycieczki, wypady fotograficzne, czy nawet długie, nowe znajomości, które zawiązały się we wszystkich zwariowanych miejscach, w których przyszło mi pracować na przestrzeni ostatnich lat. Niezmiernie zaciekawiła mnie ta najnowsza – nie mieściła mi się w głowie samotna, kilkumiesięczna żegluga po niebezpiecznych wodach północnego Atlantyku. Byłem bardzo ciekaw następnego dnia.

Śladami Amundsena. Przepłynąć Arktykę

16 czerwca 1903 roku pod osłoną nocy niewielki jacht Gjøa wypływa z portu. Za sterem stoi Roald Amundsen, polarnik, który kilka lat wcześniej zimował na Antarktydzie, biorąc udział w jednej z pierwszych wypraw, która zebrała mnóstwo danych z najmniej przyjaznego kontynentu na świecie. Na swoją kolejną podróż wyrusza nocą, by uciec przed wierzycielami – nie udało mu się w całości sfinansować nowej ekspedycji mimo wsparcia Norweskiego Towarzystwa Geograficznego. Celem wyprawy było odnalezienie alternatywnego połączenia Oceanów Spokojnego i Atlantyckiego. Europejczycy od setek lat szukali możliwości znacznego skrócenia drogi handlowej między Europą a Azją i choć dziś tę funkcję pełni Kanał Panamski, to jego budowę ukończono 10 lat po wypłynięciu Amundsena. Po dwóch miesiącach dotarł do Grenlandii, a w połowie września zatrzymał się na Wyspie Króla Williama w północnej Kanadzie, na terenach dzisiejszego stanu Nunavut. Statek został tam na dwa lata, a w międzyczasie Amundsen wraz z załogą ustalili położenie magnetycznego bieguna północnego. W 1905 ruszyli dalej na zachód, przezimowali po raz kolejny w okolicach Jukonu, aż 31 sierpnia 1906 roku dotarli do Nome na Alasce – po raz pierwszy w historii pokonując Przejście Północno-Zachodnie.

Szlaki przejścia północno-zachodniego
Popularne szlaki przejścia północno-zachodniego. Obrazek z Wikipedii

Mimo ponad stu lat, rozwoju technologii i stopniowego rozmarzania Arktyki to wciąż jedna z najtrudniejszych tras żeglarskich na świecie, uznawana za zdecydowanie najtrudniejszą na półkuli północnej. Wystarczy wspomnieć że do tej pory, od pierwszej udanej wyprawy Amundsena 116 lat temu, jego wyczyn powtórzyło jedynie około 200 jachtów! Jak się pewnie domyślasz, właśnie przejście północno-zachodnie jest celem Grzegorza, który następnego dnia po naszym spotkaniu stawił się punktualnie rano w moim hotelu.

Udostępniłem mu prysznic, wstawiłem pranie, dałem swój prywatny komputer, by mógł siedzieć tak długo, jak potrzebuje i poszedłem pracować, zostawiając go w spokoju. W końcu usiedliśmy do śniadania i zaczął mi opowiadać o swoich planach.. Grzegorz okazał się tak sympatyczną i ciekawą postacią, że zaprosiłem go na obiad, a on po raz kolejny zaprosił mnie na jacht, pokazać między innymi mapy z odbytą i planowaną podróżą. Opowiedział także o swojej przeszłości, prowadzeniu firmy elektrycznej przez czterdzieści lat, a także Reginie 1, która została zatopiona przez inny statek podczas akcji ratunkowej, gdy żeglarzowi zepsuł się ster na wodach Pacyfiku podczas podróży dookoła świata. Wziąłem ze sobą aparat i zaproponowałem kilka zdjęć na pamiątkę, na co Grzegorz niezmiernie się ucieszył, bo co jakiś czas przesyłał relację ze swojej wyprawy do dwóch lokalnych gazet w województwie zachodniopomorskim. W końcu w pewnym momencie rzucił:

– No, to jeszcze jutro zrobię zakupy, może kupię kilka kanistrów na paliwo, a w piątek pożegluję do Aasiaat.
– Musisz koniecznie odwiedzić Gosię! – to moja przyjaciółka, która zresztą załatwiła mi pracę na Grenlandii i od 2021 roku pracuje właśnie w Aasiaat jako wielorybi przewodnik, a także jest wielką fanką żeglarstwa.
– Słyszałem o niej. Masz może na nią jakiś namiar? – i wtedy zaświeciła mi w głowie lampka.
– A co byś powiedział, gdybym… pożeglował z tobą? Nie mam doświadczenia, ale mogę wykonywać proste polecenia, znam się trochę na węzłach i mogę zapewnić wsparcie fotograficzne… – zapytałem niepewnie, bo nie wiedziałem, czy Grzegorz nie płynie samotnie może ze względu na pewną ambicję, która kazałaby mu przebyć całą drogę samotnie. Niepotrzebnie się jednak martwiłem – na jego twarz wstąpił szeroki uśmiech, małe niedowierzanie i spytał:
– Mówisz serio?
– Całkiem serio!
– W takim razie zbiórka w piątek o dziewiątej!

Byłem bardzo podekscytowany. Nigdy nie żeglowałem, ale od kiedy przyjechałem na Grenlandię, nie odwiedziłem jeszcze Gosi, a także miałem małą ambicję – do tej pory nie udało mi się zrobić dobrego zdjęcia wieloryba. Wiązałem naprawdę spore nadzieje z wizytą w Aasiaat, ale prawdę mówiąc ruszyłbym tam i bez nich – takiej spadającej z nieba okazji nie mogłem przepuścić. Grzegorz jednak nie jest z pierwszej łapanki – w przeszłości wygrywał mnóstwo żeglarskich zawodów, a dyplomy zdobią wnętrze jego domu na wodzie. Pływa od pięćdziesięciu lat, jednak dopiero w ostatnich latach poświęcił temu całe życie. Po utonięciu Reginy 1 musiał sprzedać dom i ranczo, by pozwolić sobie na zakup kolejnego jachtu i przejść na emeryturę. Jak to powiedział: Zamieniłem dom z widokiem na las na dom z widokiem na morze. Wspaniały człowiek, pełen marzeń i ideałów – cieszyłem się na najbliższy piątek. Zwłaszcza dlatego, że już w poniedziałek leciałem do Polski – miał to być ostatni akcent mojej grenlandzkiej przygody, przynajmniej w tym roku. Załatwiłem wolne dni na koniec, zabukowałem bilet powrotny na motorówkę i zacząłem się pakować.

W lodowym labiryncie

Z tego, co się dowiedziałem, jachtem płynie się zwykle z prędkością kilku węzłów – średnia około 5 jest całkiem niezłym wynikiem. Jeden węzeł to mila morska na godzinę – niecałe 2 km/h, może więc Cię zdziwi, że jacht żaglowy to dość powolny środek transportu (przynajmniej mnie zdziwiło, ale jestem absolutnym ignorantem, o żegludze jeszcze tydzień temu nie wiedziałem absolutnie nic). Podróż do Aasiaat teoretycznie powinna nam zająć około dziesięciu godzin. No właśnie – powinna. Gdyby dwa dni wcześniej pobliski fiord nie postanowił zaszaleć i wypuścić do zatoki milionów kawałków lodu – od potężnych gór lodowych po najmniejsze, wielkości piłki tenisowej. Chwilę po wypłynięciu z portu zaczęliśmy kluczyć w lewo, w prawo, znów w lewo…

Kapitan Grzegorz Węgrzyn manewrujący pomiędzy górami lodowymi
Grzegorz Węgrzyn za sterem Reginy R. 2

Po trzech godzinach manewrowania w lodzie udało nam się wydostać i mogliśmy już bez przeszkód obrać kurs na Aasiaat. Regularne, lekkie bujanie, nieskończony horyzont, lekki, przyjemny wiatr i świecące słońce – zacząłem rozumieć, dlaczego ludzie poświęcają swe życie wodzie, a każdą wolną chwilę spędzają na jachcie. Co jakiś czas mijaliśmy kolejnego lodowego olbrzyma – tak daleko od fiordu małe góry są rzadkością, a te większe przyjmują coraz bardziej finezyjne kształty, poddane wpływowi temperatury i wody. Nie uniknąłem choroby morskiej, niejako na własne życzenie, schodząc na dłużej pod pokład, uciąłem sobie długą drzemkę, momentami sam zostawałem za sterem, pomagałem nawigować, jadłem prawdziwe, marynarskie jedzenie prosto z Grzegorzowych, dwuletnich zapasów. Do samego miasteczka wpływaliśmy już grubo po północy, a przy samym wejściu do portu przywitała nas z daleka piątka wielorybów. Krótko mówiąc – prawdziwa morska przygoda, która dla takiego szczura lądowego jak ja na zawsze pozostanie wielką atrakcją, której nie zapomnę do końca życia.

Grzegorz Węgrzyn jest idealistą. Człowiekiem, którego dom wypełniony jest jedynie mapami do nawigacji oraz książkami – wszystkie dotyczą żeglugi. Stare relacje z dawnych, legendarnych rejsów, nowoczesne encyklopedie i atlasy w najdrobniejszych detalach opisujących każdy skrawek arktycznych wód. Nowoczesny inReach do kontaktu z Andrzejem, który z lądu wspiera jego wyprawę prognozami pogody i opisem czekających warunków kontrastuje z jego wysłużoną kurtką i skromnym, starodawnym wystrojem jachtu wewnątrz. To mu jednak nie przeszkadza – widać, że Regina R II to cały jego dom, do którego przeniósł resztę dobytku, który został mu na lądzie. Ma wielkie marzenie, ale na tyle, na ile zdążyłem go poznać widzę, że nie będzie realizował go za wszelką cenę – jest cierpliwy, potrafi odpuścić, gdy warunki nie są odpowiednie, choć przy tym wszystkim miewa sporego pecha do rzeczy martwych. Po rejsie spędziliśmy razem jeszcze dwa dni w Aasiaat, gdzie Grzegorz kontynuował przygotowania, by ruszyć dalej do Upernaviku, a następnie do Kanady, a ja w niedzielę wsiadłem w powrotną motorówkę. Tak zakończyła się moja krótka, żeglarska przygoda. Choć od tamtej pory nie widziałem się już z Grzegorzem wiem, że spędził doskonałych kilka dni w Aasiaat, a następnie ruszył na północ, obierając kierunek na ostatni przystanek w Grenlandii, by przygotować się ostatecznie do być może najtrudniejszego etapu podróży, czyli żeglugi przez Morze Baffina.

Mówi się często, że gdy Polak za granicą ci nie pomógł, to już ci pomógł. Grzegorz jest dla mnie kolejnym przykładem, że jest dokładnie odwrotnie – wszyscy spotkani przeze mnie za granicą rodacy, oprócz jednego niechlubnego przypadku, byli albo neutralni, albo pozytywni, ciepli i pomocni. Może to kwestia szczęścia. A może życia głównie na północy, gdzie natura daje wystarczająco w kość i lepiej jest współpracować, niż kombinować… takie też świadectwo w swoich podróżach niesie poznany przeze mnie żeglarz, który w każdym kraju, który odwiedza, szuka miejscowej Polonii. Rodaków, z którymi uwielbia spędzać czas, słuchać ich historii i obserwować, jak polskie tradycje podtrzymywane są w domach tysiące kilometrów od ojczyzny. Ślepy los sprawił, że spotkał się również ze mną, za co jestem mu ogromnie wdzięczny – ostatnie cztery dni, które spędziliśmy razem, były moim najlepszym czasem na Grenlandii, mimo wszystkich cudów przyrody, których naoglądałem się wcześniej w ciągu kilku miesięcy. Bo ostatecznie w każdej podróży chodzi przede wszystkim o drugiego człowieka.


zdjęcie tytułowe wpisu jest autorstwa wspomnianej już wcześniej Gosi Borkowskiej – dziękuję za możliwość użycia go i zapraszam na jej instagram. Relacje z wyprawy Grzegorza są regularnie publikowane w Kurierze Szczecińskim