Pewnej nocy nad Oceanem Indyjskim runął deszcz gwiazd, które jedna po drugiej spadały do wody. Następnego dnia o świcie część z nich wynurzyła się na powierzchnię, tworząc archipelag ponad tysiąca wysp zwany Malediwami. Choć historia ta brzmi nieprawdopodobnie, to gdy pierwszy raz wsiadłem na prom i ruszyłem w drogę po magicznie niebieskiej wodzie usianej tu i ówdzie bajkowymi, białymi wysepkami, byłem w stanie uwierzyć we wszystko – wydaje się, że tak wspaniały, idealny, estetyczny krajobraz nie mógł powstać przypadkiem. Woda jest tak niebieska, że nie możesz uwierzyć, że wygląda jeszcze bardziej niebiesko, niż na zdjęciach. Piasek tak biały i miękki, że bardziej przypomina puder, do tego zielone, piękne palmy i tropikalna pogoda. Tak, Malediwy to prawdziwy raj, choć trzeba to przyznać – nie bez skazy, o czym powiemy sobie na samym końcu. Zapraszam Cię na jedną z ponad tysiąca wysp Malediwów – Dhiffushi.

Dhiffushi. Życie z Malediwczykami

W pierwszej dekadzie XXI wieku w turystyce na Malediwach nastąpił wielki zwrot. Do tego czasu turyści mogli przybywać jedynie na prywatne wyspy, na których budowano wielkie, luksusowe resorty, na wakacje w których mogli sobie pozwolić tylko naprawdę dobrze zarabiający mieszkańcy bogatszej części świata. W polskich biurach najtańsze wycieczki zaczynały się od kwot wyższych niż 10 tysięcy złotych i paradoksalnie taniej było wyjechać z biurem niemieckim – u nas tak egzotyczne wakacje były po prostu produktem całkowicie luksusowym. Na szczęście kilkanaście lat temu nastąpiła zmiana, a lokalni przedsiębiorcy mogli zbudować małe hotele i guesthouse’y na wyspach, na których żyją i mieszkają. Przyniosło to znaczny spadek cen, większą dostępność, choć okupioną kilkoma wyrzeczeniami. Więcej kwestii finansowych poruszam w tym i w tym wpisie – dziś opowiem Ci, jak wyglądają wakacje na jednej z takich właśnie wysp, oddalonej o 45 minut motorówką od stolicy.

Z Male, jednej z najmniejszych stolic świata, postanowiłem przepłynąć na Dhiffushi lokalnym, powolnym promem z dwóch względów – chciałem posmakować trochę miejscowego folkloru, no i było około 50 razy taniej od motorówki. Był to strzał w dziesiątkę – szybka łódź pędzi, a okna są przyciemnione, prom za to powoli pyrka przez wody Oceanu Indyjskiego, można wyjść na pokład i obserwować. Wysepka tu, wysepka tam, tu resort, tam hotel, o, ląduje samolot na płozach… z promu odebrała mnie obsługa guesthouse’u, ale nie było takiej potrzeby – na wyspie naprawdę ciężko się zgubić. Dhiffushi ma kilometr długości i jakieś 250 metrów szerokości, poprzecinana jest prostopadle ułożonymi „ulicami” – asfaltu tu brak. Było chwilę przed zachodem, ruszyłem na krótki spacer. Minąłem boisko, którego nie powstydziłaby się chyba żadna europejska szkółka piłkarska – elegancka, sztuczna murawa, a na nim około dwudziestu młodych chłopaków ganiających za piłką. Wszedłem na chwilę do lokalnego sklepiku, by kupić przekąskę na wieczór. Za ladą siedziała na oko 14-letnia, ubrana w hidżab dziewczyna, która obsłużyła mnie, nie odrywając oczu od telewizora, w którym leciał jakiś zachodni film animowany, choć zdobyła się na krótkie spojrzenie i grzeczny uśmiech na koniec. Wracając minąłem lokalną knajpę, w której kilku miejscowych w rozpiętych koszulach łoiło głośno w karty i korzystało z tego, że słońce już zaszło, a temperatura na zewnątrz powoli daje żyć. Po drodze minąłem najwyżej dwoje, może troje turystów. Życie na Dhiffushi toczy się powoli.

Płaszczki, rekiny i węże

Każdego dnia chciałem zrobić jak najwięcej. Wiedziałem, że mam na Malediwach tylko tydzień, i chciałem wykorzystać ten czas na maksa – biorąc pod uwagę, że do pory suchej jeszcze trochę, więc pewnie jeden czy dwa dni mogę stracić przez deszcz. Spacerowałem wzdłuż plaży pewnego popołudnia, kilka chwil przed zachodem słońca, gdy spotkałem, jak się później okazało, grupę turystów… z Polski. Dhiffushi było jednym z przystanków w trakcie ich objazdówki po Malediwach.

– O, proszę zobaczyć, tam jest!
– I drugi obok. O, a tam trzeci!
– Co? Gdzie? – pytałem zdezorientowany wiedząc, że na pewno umyka mi coś, czego mogę już nie zobaczyć.
– Rekiny! Młode przypływają do lagun, tej i po drugiej stronie wyspy, na około godzinkę w okolicy wschodu i zachodu słońca. Mają wtedy najlepszy czas na polowanie.

Wiedziałem już, co będę robił następnego dnia. Wstałem grubo przed świtem, przygotowałem się, spakowałem maskę, rurkę i płetwy. Wyszedłem z pokoju – zero ruchu. Wszyscy jeszcze drzemali, a obsługa nie zaczęła nawet ustawiać stolików – wszyscy miejscowi wydają się tu bardzo wyluzowani, choć trochę mnie to zaskoczyło. Pamiętam, jak zdziwiłem się, gdy na Bali po raz pierwszy opuściłem hotel przed wschodem słońca – nigdy wcześniej nie widziałem tam tylu osób na ulicach. Wszyscy handlowali i załatwiali sprawy przed 6-7 rano, by później, podczas upału… odpoczywać w cieniu. Tutaj tego nie było – nikt nie zbierał się wcześnie, by skorzystać z pory z normalną temperaturą. Ot, jak wstaną, to wstaną.

Krótki spacer, a pierwsze promienie powoli zaczęły sięgać palm, piasku, wody i mojej skóry. Na razie są przyjemne, ale za 2-3 godziny będą tak agresywne, że będę przed nimi uciekał. Dotarłem do laguny, stanąłem nad wodą i zacząłem szukać około metrowych cieni przemykających pod powierzchnią.

Minuta, dwie… jest! Zobaczyłem jednego, ale gdy zanurzyłem się pod wodę, już nie mogłem go znaleźć. Postanowiłem popływać chwilę przy dnie i poobserwować podwodne życie, ale jedyne, co udawało mi się zobaczyć to wielkie, mało estetyczne ślimaki, które ostatecznie okazały się być Strzykwami. I nagle… kilka metrów obok siebie spostrzegłem małego rekina, a następnie drugiego. Spyliły chwilę później i już więcej ich nie widziałem. Na ułamek sekundy czas się zatrzymał i pamiętam ten moment bardzo dobrze, ale nawet nie zdążyłem zrobić im zdjęcia kamerką, którą trzymałem pod wodą.

Woda wokół Dhiffushi jest wspaniała – niezmiernie czysta, o fantastycznym kolorze, bardzo ciepła. Niestety, rafa koralowa wokół wyspy już dawno temu wyblakła i obumarła. Blaknięcie koralowców na Malediwach to temat na osobny, niekrótki wpis, ale wiedz tylko, że w okolicy wyspy bez motorówki nie znajdziesz ładnej, kolorowej rafy. Nie oznacza to oczywiście, że nie ma życia – jest, tylko sporo uboższe. Spotkałem mnóstwo kolorowych rybek, sporo mniejszych i większych ławic, wspomniane już rekiny, wieczorem kilka razy przypłynęły płaszczki, a także pierwszego dnia udało mi się spostrzec węża morskiego, do czego potrzeba trochę szczęścia. Na żółwia również zapolowałem – udało mi się pływać z kilkoma małymi żółwiami, ale dopiero po wykupieniu wycieczki i oddaleniu się kilkanaście kilometrów od wyspy w miejsce, w których żerują.

Uważaj, ile odsłaniasz

Przechadzałem się jedną z nielicznych uliczek wyspy, gdy nagle zza rogu wyłoniły się turystki. Po rozmowach strzelam, że pochodziły z Holandii – po kilku miesiącach spędzonych w Amsterdamie ten specyficzny język można rozpoznać praktycznie wszędzie. Szły powoli w moją stronę śmiejąc się, rozmawiając i nie zwracając uwagi na okolicę, ale, co najdziwniejsze, szły jedynie w strojach kąpielowych. Nie wyłapały niezbyt przyjaznych spojrzeń siedzących niedaleko Malediwczyków, ale ja zauważyłem je od razu – choć nic nie powiedzieli widać było, że nie pochwalają zachowania dziewczyn, które czuły się jak w resorcie w Egipcie czy na Karaibach.

Przyjeżdżając na Malediwy na jedną z lokalnych wysp, musisz wiedzieć, że pobyt tutaj wiąże się z kilkoma niezbyt uciążliwymi ograniczeniami. Jednym z nich jest całkowity brak alkoholu – państwo jest w stu procentach islamskie, przez co sprzedaż napojów wyskokowych jest absolutnie zakazana. Jeśli jednak bardzo pragniesz zakrapianej imprezy, są dwa wyjścia. Po pierwsze, możesz pojechać do resortu, gdzie obowiązują inne prawa, i w tamtejszej restauracji możesz korzystać z alkoholu do woli – choć zazwyczaj nie jest to tanie. Drugą możliwością jest wykupienie specjalnej wycieczki. Motorówka zabierze Cię na pływający bar, który na Oceanie znajduje się zaraz za terytorium kraju, dzięki czemu legalnie możesz napić się wódki, piwa czy wina.

Malediwy to nie Irak – choć Szariat ma tu spory wpływ na prawo, to jednak jest dość luźno, a miejscowi są w dużej mierze przyzwyczajeni do zachodniego stylu życia, zachodnich gadżetów, stylu ubierania i turystów. Zawsze staram się szanować miejscowe obyczaje, by nie urazić ludności, której terytorium zwiedzam, a paradowania w strojach kąpielowych po sklepach w nadmorskich miejscowościach nie lubię nawet w Polsce, nie dziwię się więc Malediwczykom, że krzywo spoglądali na holenderskie turystki w strojach kąpielowych. Miejscowe kobiety zasłaniają włosy i nawet kąpią się w morzu w pełnym rynsztunku, ale moi gospodarze tłumaczyli mi, że w dobrym tonie jest zasłonić jedynie trochę nogi i ramiona, gdy porusza się po terenach publicznych (dotyczy to zwłaszcza kobiet, choć w przypadku mężczyzn paradowanie bez koszulki też nie jest mile widziane).

Znaki jak ten wyżej możesz znaleźć w różnych miejscach, a wyspy mają specjalne plaże dla turystów, na których przyjezdni mogą relaksować się w swoim stylu, a miejscowych nie kłuje to w oczy, bo po prostu tam nie chodzą – wilk syty i owca cała. Choć na Dhiffushi nie ma żadnej plaży oznaczonej znakiem „Bikini Beach”, to praktycznie są takie co najmniej dwie albo trzy, w różnych miejscach wyspy, na których bez problemu można korzystać z kąpieli słonecznych w strojach, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni.

Malediwczyków odbieram jako ludzi wyluzowanych i otwartych. Gospodarze chętnie nawiązywali kontakt i lubili rozmawiać o wszystkim, nadrabiając braki w znajomości angielskiego entuzjazmem i gestykulacją. W knajpie, do której chodziłem jeść, za pierwszym razem zmierzono mnie z lekkim zdziwieniem (bo jednak większość turystów stołowała się w przyhotelowych restauracjach, z typowo europejskim jedzeniem), ale gdy zaszedłem tam drugi i trzeci raz witały mnie same uśmiechy i trochę małych, przyjacielskich konwersacji. Tuńczyk, owoce morze, makaron, ryż, kilka warzyw i przepyszne prażynki dodawane do każdego posiłku – tak wspominam malediwską kuchnię, i choć wydaje się uboga, to była przepyszna – mimo niewielkiego urozmaicenia, jadłem na Malediwach w kółko, czasem po dwa obiady dziennie i smakowało mi każdego dnia tak samo.

Nie łyżka, ale kropla dziegciu

Żeby nie było tak kolorowo – nie ma rzeczy i miejsc idealnych. Choć pobyt na Dhiffushi wspominam doskonale, to muszę wspomnieć Ci o kilku rzeczach, które lekko nadgryzają obraz malediwskich wysepek jako nieskazitelnego raju. Wspominałem już o rafie koralowej – spora część raf na terenie kraju doświadczyła procesu blaknięcia i choć część koralowców się zregenerowała, to w wielu miejscach znajdziesz jedynie cmentarzysko korali, jako symbol dawnej świetności miejsca. Zwróć na to uwagę przy wyborze wyspy, jeśli zależy Ci na bliskości rafy. Zaopatrzenie sklepów również może nie wszystkim pasować – na małych, piaszczystych wyspach mało co rośnie, i wszystkie produkty są importowane. Nie doświadczysz tu świeżych, pięknych owoców – wszystko jest dość marne, albo trzeba słono zapłacić w droższych miejscach. Nie każdemu przypadnie do gustu brak typowej zachodniej swobody w publicznych miejscach. No i rzecz ostatnia – śmieci.

Choć świadomość tego problemu wyraźnie wzrasta, bo większość spotkanych przeze mnie Malediwczyków pieczołowicie czyściło morze z napotkanych butelek, worków i innych odpadów, to woda w zachodniej części wyspy codziennie była pełna śmieci – przyniesionych przez prądy morskie i zatrzymujących się na brzegu. Choć widziałem, że mieszkańcy się starali, codziennie sprzątali, a moi gospodarze co jakiś czas wypływali motorówką tylko po to, by pozbierać śmieci przyniesione przez morze, to wiem, że problem nie znika – nie przetwarzamy plastiku ponownie i problem ten nie dotyczy jedynie Malediwów, a całego świata, z Europą włącznie. I choć nie znajdowałem śmieci na każdym kroku, w każdym kącie, bo niektóre internetowe artykuły sugerowały, że tak to właśnie wygląda, to raczej przez cały wyjazd widoku butelek, worków, słomek i masy innych odpadów w lazurowej wodzie uniknąć się nie da.


Plaża, hotel, nurkowanie, spacer, obiad, plaża, hotel, nurkowanie, spacer, kolacja… Dhiffushi jest miejscem wspaniałym. Dawno żadna lokalizacja tak bardzo nie nacieszyła mojego oka, jak właśnie malediwska wysepka. Cichy i spokojny kawałek lądu, wszechobecne palmy kokosowe, miękki piasek i co najważniejsze – wspaniała, czysta, pięknie niebieska woda. Choć mam się raczej za człowieka aktywnego, to oprócz kilku niedługich wycieczek na obserwowanie morskiej fauny z radością oddałem się błogiemu lenistwu i głównie odpoczywałem, korzystając z jednych z najbardziej rajskich warunków na świecie. I choć może dwa czy trzy tygodnie takiego nieróbstwa to byłoby za dużo, bo zaczęło by mi się nudzić, to 7 czy 10 dni na miejscu jest idealne, by odpocząć w czasie europejskiej zimy, naładować baterie i ruszyć dalej zwiedzać. A na miejscu żyć jak Malediwczycy – spokojnie, bez pośpiechu, korzystając z tego, co dał im pewnej nocy deszcz gwiazd.