Czyli jak introwertyk radzi sobie w podróży

Wchodzę do knajpy. To pierwszy dzień w Argentynie, więc wszystko jest dla mnie dość nowe – nowe miasto, nowi ludzie, nowa mentalność, nowe zwyczaje. I znów, od razu po wejściu, opanowuje mnie znane mi uczucie. Mam wrażenie, że wszyscy na miejscu zamarli, i zwrócili wzrok w moją stronę. Czekają na to, co zrobię, patrzą, oceniają. A mi od razu wydaje się, że robię coś nie tak – bo przecież w innym wypadku nie zwrócili by na mnie uwagi. Powoli podchodzę do wolnego stolika, siadam. Podchodzi kelner. W pewnym momencie wita się, uśmiecha, i cała zła atmosfera odchodzi – wszystko jest w porządku, już nikt nie patrzy, a ja spokojnie składam zamówienie.

Tym razem będzie trochę mniej o jakimś fantastycznym kierunku podróżniczym, a więcej o mnie. I o wielu z Was, może właśnie o Tobie?

Zawsze w książkach podróżniczych, przede wszystkim Wojciecha Cejrowskiego, fascynowała mnie ta lekkość i swoboda w nawiązywaniu relacji z przedstawicielami innych państw, kultur, religii. Tupet, bezczelność, przesadna pewność siebie, łatwość w nawiązywaniu kontaktu.

Zawsze również zastanawiałem się, jak wyglądałyby moje podróże. Stawiałem siebie w różnych historiach, które wyczytałem w książkach, i zawsze świetnie tam pasowałem. W wyobraźni wszystko jest banalne. Budowałem wielkie firmy, zatrudniające setki pracowników, zaczynając od jednego, małego pomysłu. Ciągnąłem za sobą tłumy po wspaniałym, politycznym przemówieniu. Zdobywałem wszystkie ośmiotysięczniki. Wygrywałem wszelkie potyczki słowne i negocjacje z latynosami, jak Cejrowski.

Rzeczywistość jednak nie jest tak różowa

Często moja wrodzona nieśmiałość po prostu wygrywa.

Gdy wyruszę gdzieś stopem, zawsze wystawiam tylko kciuk na drodze. Nie zagaduję kierowców, nie proszę o podwózkę. Zawsze wydaje mi się, że tak za bardzo się narzucam, i ktoś może być na tyle mało asertywny, że podwiezie mnie gdzieś tylko dlatego, że głupio będzie mu odmówić. A tak – zatrzyma się ten, kto naprawdę tego chce, i później nie mam żadnych problemów z prowadzeniem fajnych rozmów z napotkanymi ludźmi.

Rzadko kiedy zagadam pierwszy, czy pierwszy rzucę dowcipem. Zazwyczaj przy nowo poznanych osobach jestem do bólu poprawny, neutralny, a otwieram się powoli, z biegiem czasu. Choć i od tego są wyjątki – gdy napotykam osoby naprawdę szczere i otwarte, potrafię nawiązać z nimi dobry kontakt praktycznie od razu.

Często w nowych miejscach, które są dla mnie całkowicie nieznane, i gdzie nie czuję się całkiem pewnie, sytuacja wygląda podobnie, jak w historyjce z początku wpisu. Często wolę poszukać odpowiedzi na jakieś pytanie w internecie, niż zapytać miejscowych. Często po prostu wolę poczekać, spojrzeć z boku i nabrać pewności.

Zapytasz, dlaczego warto w takim razie gdzieś się ruszać?

Przede wszystkim po to, żeby zobaczyć, że nie taki diabeł straszny, jak go malują.

Bo w pewnym momencie podróży w nowe, nieznane miejsce, w końcu będzie trzeba się przełamać.

A jak raz pokona się ten początkowy, mały lęk, to później jest już z górki.

Bo, żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie mam jakiejś fobii społecznej. Nie chowam głowy w piasek na widok ludzi, i nie jest tak, że jak ktoś się do mnie odezwie, to palę buraka, spuszczam głowę w dół i uciekam. Czasem po prostu myśl o rozpoczęciu interakcji z ludźmi wzbudza we mnie dyskomfort. Im bardziej nieznana i niepewna sytuacja, tym jest on większy. Czasem wydaje mi się, że wszyscy wokół interesują się tylko tym, co ja robię, i oceniają. Ale zazwyczaj są to drobnostki, na które w ogóle nie zwracam uwagi i często nawet nie jestem już ich świadomy.

A z każdą podróżą, z każdym nowym miejscem, z każdą nową sytuacją jest tego wszystkiego jakby mniej.

Za każdym razem w nowej knajpie patrzy mniej ludzi. I patrzą jakoś tak przyjaźniej.