To była paskudna noc. W końcu się obudziłem, po raz któryś, ale teraz chyba już na stałe. Wciąż leżę, z zamkniętymi oczami. Nie mam ochoty ich otwierać, nie mam ochoty się ruszać, nie mam ochoty na nic. W głowie pulsuje mi tak, jak po całonocnym piciu podłej wódki. Usta spękane, suche, łaknące choć odrobinę czegoś mokrego. Bezsilność. Ciężki oddech.

„O co tu, cholera, chodzi?” – pomyślałem. Przecież nie piłem poprzedniego dnia, nie imprezowałem, po prostu położyłem się spać. Nagle przebłysk. Chwyciłem telefon, zacząłem szukać. Kilkadziesiąt sekund szybkiego researchu w internecie potwierdziło to, o czym myślałem. Jak mogłem być tak głupi i nie wziąć tego pod uwagę?

Wróćmy do poprzedniego dnia. Rozpoczynałem go w Purmamarce, małej, turystycznej wiosce u podnóża Andów, znajdującej się na wysokości około 2300 metrów, trochę niżej, niż szczyt naszych rodzimych Rysów. Po kilkugodzinnej, monotonnej podróży dotarłem do granicy Argentyny z Chile, i tutaj poszedłem spać, w hotelu na stacji benzynowej. Cały problem leżał w tym, że granica leży prawie dwa razy wyżej – na wysokości ponad 4000 metrów. Dopadła mnie choroba wysokościowa.

Pierwszy raz w życiu znalazłem się na takiej wysokości, i to od razu, w ciągu jednego dnia 2 tysiące przewyższenia. Pierwszy raz miałem też do czynienia z tą przypadłością. Od jedzenia ciastek dostawałem zadyszki, męczyła każda czynność, ale tak samo męczyło mnie nie robienie niczego, do tego lodowaty wiatr i ostre słońce.

Czy wygodnie znaczy lepiej?

Dobrze pisze się o „lepszych” stronach podróżowania. O zwiedzaniu pięknych miejsc, o pysznych obiadach, świetnych widokach, kąpielach w lazurowych zatokach, leżeniu na plaży z białym piaskiem, miękkim jak puder. Ale są też te ciemniejsze zakątki, te, którymi mało kto się chwali (bo czym tu się w sumie chwalić?), ale to one często czynią pewne osiągnięcia, pewne piękne chwile wartościowymi. Bo czym byłoby zdobycie Everestu, czy jakiegokolwiek mniejszego szczytu, gdyby wystarczył do tego krótki, przyjemny, kilkugodzinny spacer?

Wolę podróżować mniej wygodnie (choć nie zawsze, to fakt), by jak najlepiej poczuć miejsce, w którym jestem. Gdy zwiedzałem Dolinę Księżycową na pustynia Atakama w Chile, robiłem to pieszo i na rowerze, odmiennie od większości turystów, którzy non stop mijali mnie w swoich klimatyzowanych, wygodnych busach czy jeepach. Ale dzięki temu dobrze pamiętam, dlaczego na Pustyni Atacama nie ma życia. Potężny skwar. Słońce, przed którym można uciec tylko w cień jednej z pobliskich gór – nie pomoże żadna czapka czy chusta. Spękana ziemia, która od dawna nie widziała deszczu. Jeden wielki bezkres. Gdzie się nie spojrzy, tam tylko skały i piach.

Nieraz spałem na dziko w namiocie, zamiast w wygodnym hotelu. I tak, często brakowało wody, zwłaszcza ciepłej, wygodnego materaca, ciepłej kołdry, miękkiej poduszki. Ale dzięki temu ujrzałem najpiękniejsze nocne niebo w swoim życiu, na polu na kompletnym zadupiu w Argentynie. Takiego morza gwiazd nie widziałem nigdy wcześniej ani później, nawet na Atacamie, która słynie z najczystszego nocnego nieba na świecie. Dzięki temu poznałem wiele świetnych osób, z którymi rozmawiałem tylko po kilka minut w życiu, bo tak po prostu podeszły się przywitać, porozmawiać jak się spało, i zapytać, co robię w danym miejscu. I każdą z nich pamiętam doskonale.

Nie zawsze na własne życzenie

I choć niejeden raz specjalnie pchamy się w niedogodności, bo wtedy pewne przeżycia są bardziej wyraziste, intensywne, tak czasem pewnych rzeczy po prostu nie da się uniknąć, albo przewidzieć. Tak jak ten nieszczęsny nocleg na granicy Argentyny i Chile – był on kompletnie nieplanowany, a aklimatyzacja na taką wysokość zajęłaby mi za dużo czasu – miałem zjechać na 2 tysiące po drugiej stronie Andów. Tak jak kontuzja kolana, która złapała mnie podczas trekkingu przez Lanzarote. Planowałem całą wyspę pokonać na piechotę, ale jakieś 6 kilometrów od najbliższej cywilizacji padło mi kolano, mogłem poruszać się tylko z wyprostowaną nogą. I tak się włóczyłem kilka godzin do najbliższego miasta, w potężnej wichurze, z kilkunastoma kilogramami na plecach. Powoli dokuśtykałem i przesiadłem się w autobus.

Ale pamiętam, doskonale pamiętam wszystkie niedogodności, wszystkie chwile strachu. Każde ziarenko piasku, które wrzynało mi się w stopę, czy wpadło do oka na pustyni czy Wyspach Kanaryjskich. Pamiętam chwile grozy, gdy pierwszy raz wspinałem się w Tatrach, na Mnicha. Kilka metrów od szczytu rozpętała się potężna ulewa, zaczęło grzmieć, sytuacja wydawała się krytyczna, przede wszystkim dla kogoś z takim doświadczeniem, jak moje. W takich momentach świat zwalnia, a Ty stajesz jakby obok tego wszystkiego. Umysł staje się cholernie czysty, strach odchodzi gdzieś na bok – wiesz, że tam jest, ale nie przeszkadza, raczej pomaga, pcha do przodu. Takiej jasności umysłu jak wtedy, kilkaset metrów nad Morskim Okiem, nie miałem naprawdę dawno.

Każda, absolutnie każda podróż ma takie momenty, gdy nie do końca jest tak, jak miało być. Jest za zimno, jest za mokro, człowiek jest zbyt głodny, zbyt spragniony, zbyt wykończony. Czasami tych momentów jest mniej, czasem więcej. Z pewnych osiągnięć możemy być dumni dopiero gdy uświadomimy sobie, jak wiele wysiłku kosztowało nas znalezienie się w danym miejscu.

Helikopter potrafi już wylądować na szczycie Everestu, więc być może niedługo będzie tam można wlecieć turystycznie, za pieniądze. Tylko czy wtedy można uważać, że zdobyło się najwyższy szczyt na Ziemi? Granicę każdy musi postawić sobie sam.