Dziś dwie opowieści, obydwie z Argentyny. Zimna Islandia jakoś skłania mnie do wspomnień z tych ciepłych rejonów świata, choć trochę chłodu też dzisiaj się pojawi…

Śniadanie w Argentynie

Północna Argentyna. Jedna z wielu mieścinek, których jest tam mnóstwo, i wszystkie wyglądają tak samo: Jedziesz kilkanaście kilometrów drogą krajową (jednopasmówką, rzecz jasna), natrafiasz na mieścinkę długości kilkuset metrów, i dalej kilkanaście kilometrów pustki.

Jest chwilę po wschodzie słońca, trochę po siódmej. Idę z plecakiem, powoli snuję się przez miasteczko, szukając jakiejś otwartej kawiarenki. Od kilku dni na śniadanie jadłem tylko to, co miałem ze sobą w plecaku. Mam już dość ciastek, i całego przenośnego jedzenia – chcę usiąść, w spokoju porządnie zjeść i popić to pyszną, czarną kawą.

Tyle, że nie jest to takie proste w Argentynie z samego rana – jeszcze nie spotkałem żywej duszy, może oprócz jednego chłopaczka w podartych jeansach, który ewidentnie za mocno zabalował poprzedniego dnia. Chyba jeszcze nie wszystko do niego dotarło – wzrok miał jakiś nieobecny i snuł się przed siebie powoli, jakby nie był do końca pewny, czy idzie w dobrym kierunku.

Mijam kolejne budynki, ale każdy z szyldem „Comedor” czy „Cafe” ma zamknięte drzwi, a na pukanie nikt nie odpowiada. Zdecydowanie jest za wcześnie. Postanawiam przysiąść w znalezionym po drodze małym parku i chwilę odpocząć, w oczekiwaniu na otwarcie którejkolwiek z kawiarenek. Posiedziałem trochę na ławeczce. Minęło mnie kilka osób, każda albo popatrzyła przyjaźnie, albo rzuciła luźne „Hola!”.

Po chwili ruszam się z ławki i kontynuuję poszukiwania otwartej kawiarenki. Przeszedłem jeszcze kilkadziesiąt metrów, i już widzę, że zbliżam się do końca wioski. Ale pojawiła się nadzieja – jest budynek, jest napis „Cafe”, i jest ktoś stojący przed wejściem. Tylko drzwi zamknięte. Próbuję dogadać się z kobietą stojącą obok – wyraźnie czeka na otwarcie, dodatkowo chyba tu pracuje – ma ze sobą trochę sprzętu, który wyraźnie wskazuje na to, że przyszła tu posprzątać. Pytam, czy wie, kiedy może być otwarte. Tylko się uśmiechnęła, i nagle… zaczęła walić ręką w drzwi, okna i krzyczeć. Po chwili spojrzała na mnie, uśmiechnęła się, kiwnęła porozumiewawczo głową i powtórzyła to, co wcześniej.

Dało efekt. Po kilku minutach zwlokła się zaspana właścicielka w szlafroku, która z uśmiechem zaprosiła nas do środka. Rozejrzałem się, zająłem miejsce przy stoliku, których nie było zbyt dużo. Parę obrazów na ścianach, ledwo świecące światło, bardzo głośna lodówka. Małe menu po hiszpańsku, standardowo bez cen. Zakurzone, złożone stoliki i krzesła. 50-letnia właścicielka w szlafroku, przecierająca oczy i zastanawiająca się, co może podać na śniadanie. Cała codzienność Ameryki Południowej: byleby było wygodnie, bez pośpiechu, wszystko na luzie, bez sztywnych ram.

To było najlepsze śniadanie, jakie zjadłem w Argentynie.

Stacja benzynowa

Miejsce akcji tym razem to bardzo wysoko położone przejście graniczne między Argentyną a Chile – Paso de Jama leży w Andach na wysokości około 4300 m. n. p. m. Co ciekawe, żeby się tam dostać trzeba pokonać od strony argentyńskiej ponad 3000 m przewyższenia w ciągu 2 godzin jazdy samochodem. Jakiekolwiek dłuższe przebywanie więc w tym miejscu zazwyczaj u większości ludzi kończy się chorobą wysokościową.

Jesteśmy na stacji benzynowej zaraz przy przejściu. Właśnie zaszło słońce, na zewnątrz kosmicznie wręcz wieje, i jest cholernie zimno – dwa dni temu przeżywałem koszmar w ponad 40 stopniach w cieniu, teraz zamarzałem. Karuzela. Przejścia nie można pokonać na piechotę, dodatkowo jest otwierane tylko w wyznaczonych godzinach, ze względu na strajk pograniczników. Trzeba nocować – myślałem, że jedynym wyjściem będzie namiot. Przerażała mnie perspektywa snu w tym wietrze i tej temperaturze, ale szybko okazało się, że do stacji przylega mały hotelik, i to za całkiem rozsądne pieniądze.

Często wzbudzaliśmy w Ameryce Południowej niemałe zainteresowanie – twarze typowo nielatynoskie, ja jestem do tego dość wysoki, wielkie plecaki… nie inaczej było na tej stacji. Tutaj wszystko wygląda trochę inaczej, niż na naszym kontynencie. Interesujesz kogoś? Chciałby się czegoś od ciebie dowiedzieć? To po prostu pyta. A że na stacji wzbudzaliśmy zainteresowanie prawie każdego, to ucięliśmy sobie pogawędki z większością ludzi, która przyszła zapłacić tylko za paliwo. Grupa motocyklistów z Ekwadoru, dwóch gości z Hiszpanii, para z Europy podróżująca kamperem po całej Ameryce… Gadki o wszystkim i o niczym jednocześnie. Przesympatycznie.

Dzięki tym pogawędkom dowiedzieliśmy się, że na stacji jest hotel (nic z zewnątrz, ani w środku na to nie wskazywało – żadnego szyldu, oznaczenia). Decydujemy się więc na nocleg. Nie mieliśmy już gotówki (wszystkie pesos wydane, tylko dolary), ponieważ zaraz mieliśmy opuścić Argentynę. Decydujemy się zapłacić kartą. Mija chwila, pyk, coś nie działa. Karta nie przechodzi. Próbuję jeszcze raz, to samo. Zdziwiony loguję się na konto – wszystko jest OK, nic nie ubyło, do tej pory nie było problemów. Nie działa i już. „Trudno”, myślę, i bardzo pewny siebie informuję sprzedawcę, że zapłacę w takim razie dolarami.

– Nie przyjmujemy dolarów. Tylko argentyńskie peso.

I nie było wyjątku. Karta nie działa, dolarów nie przyjmą, nie można zapłacić rano (nawet zostawiając paszport w depozycie). Nie ma też kantoru. Pytam w takim razie, czy mamy tu przesiedzieć całą noc, bo nie ma możliwości nigdzie wymienić pieniędzy… Pan ze stacji zmienia ton na konspiracyjny i mówi, że mogę wyjść ze stacji w prawą stronę, i spróbować wymienić dolary w drugim budynku.

Brzmiało to co najmniej dziwnie. Z zewnątrz nic nie wskazywało, żeby gdzieś był jakikolwiek punkt usługowy – ale co mi pozostało? Idę. Wieje koszmarnie. Całkiem ciemno. Szybko dobiegam do drugiego budynku. Rzeczywiście, przez szparę między podłogą a drzwiami widać, że w środku coś się świeci, więc coś tam się dzieje. Pukam w blaszane drzwi. Znacie te momenty w filmach, gdy ktoś niekumaty puka do jakiejś przestępczej meliny? Zawsze, gdy zapuka, nagle otwiera się jakieś małe okienko w drzwiach, gdzie pojawiają się złowrogie oczy, okienko się zamyka, i z głośnym zgrzytem otwierają się ciężkie drzwi. Dokładnie tak wyglądało to w tym momencie, i wzbudziło we mnie mały niepokój, ale wszedłem do środka.

W środku gołe ściany – pustaki i zaprawa pomiędzy nimi. Światło zgaszone, siedzi kilku gości w różnym wieku, dość grubo ubranych (ogrzewania chyba nie było), i zamiast wpatrywać się w malutki, 14-calowy telewizorek, wpatrują się we mnie. Wydukałem tylko „Buenas noches” (połowa tego, co umiem po hiszpańsku), pokazałem 50 dolarów i zapytałem nieśmiało:

– Pesos?

Chyba zrozumieli, o co mi chodzi. Ja powoli zacząłem żegnać się z gotówką, ale i tak uznałem, że to mała strata, bylebym wyszedł stamtąd w całości. Jeden z nich wskazał bez słowa na drzwi kilka metrów dalej, wiec podszedłem, i zapukałem. Otworzył kilkunastoletni dzieciak. No nic, pokazałem mu dolary, ten uciekł i za chwilę pojawiła się jakaś kobieta. Pomacała banknot, sprawdziła z lewa, prawa i pod światło, wzięła kartkę, i zapisała ilość peso, jakie może dać mi w zamian. I wiecie co? Kurs był dużo lepszy, niż w jakichś kantorach. Po prostu wzięła dolary, dała peso i zamknęła drzwi bez słowa. Pożegnałem się i pospiesznie oddaliłem.

Wróciłem na stację, zapłaciłem i poszedłem spać w czystym, miękkim i wygodnym łóżku. Czemu tak wyglądał „kantor”? Czemu taka konspiracja? Wiem, że kiedyś dolary były bardzo pożądane przez Argentyńczyków, przez rządowe zamrożenie kursu pesos, ale temat chyba od jakiegoś czasu jest nieaktualny – zwykle ciężej mi było zapłacić amerykańską walutą, niż kartą, a w kantorze uzyskamy podobny kurs do „ulicznego”.

Widocznie tak po prostu jest im wygodnie, i już.