Lekko zbłądziliśmy i zmierzając do głównych atrakcji miasta przechodziliśmy przez hinduską dzielnicę. Było to najmniej komfortowe kilka minut z całej wizyty w stolicy Malezji – absolutna większość miejscowych zachowywała się tak, jakby nigdy wcześniej nie widziała kobiety. Bezczelny wzrok, podchodzenie coraz bliżej, do tego stopnia, że w pewnym momencie zrobiło się dość duszno, bynajmniej ze względu na pogodę. Na szczęście na tym się kończyło – kilkadziesiąt kroków później wszystko było już w porządku, nieprzyjemna dzielnica w tyle, a potem… potem było już tylko lepiej.

Bliźniaczy symbol miasta – słynne wieże Petronas Tower

Kuala Lumpur jest miastem stosunkowo młodym, którego historia sięga… XIX wieku. Mimo to jest potężne. Wraz z przedmieściami liczba mieszkańców oscyluje w okolicach siedmiu milionów i gołym okiem widać, że nikt dynamicznego wzrostu miasta za bardzo nie kontrolował. Kuleje tu wiele rzeczy, z możliwością komunikacji pieszej w niektórych miejscach na czele. Ubolewałem zwłaszcza nad teoretycznie krótką drogą z dworca do hotelu. Miała być krótka, ale przez brak chodników stała się irytująca i stanowczo za długa.

Śniadanie jadłem w zakątku tuż przy jednej z głównych ulic miasta. Zakątkiem był plac, który wyglądał, jakby wyburzono tam starą kamienicę, sprzątnięto gruz i tak zostawiono. Na placu stała mała przyczepka ze stojącymi obok trzema plastikowymi stolikami, wypełniona chińską kuchnią. Przybytek ten, na widok którego Sanepid uciekłby w popłochu, obsługiwało troje przesympatycznych Chińczyków, z którymi na początku ciężko było się porozumieć. Trochę rozmów na migi, łamanej angielszczyzny, szczypta śmiechu i śniadanie gotowe.

Siedzimy więc, patrząc na uśmiechy malutkiej, starszej Azjatki, która nas obsługiwała, i spod obskurnej ściany i totalnego chaosu spoglądamy na pobliskie drapacze chmur. Drapacze, których jest mnóstwo. Których jest dużo w centrum, ale które rozsiane są jakby przypadkowo po całej aglomeracji. Drapacze, wśród których wyróżnia się ten najsłynniejszy – bliźniacze wieże Petronas Tower.

W Malezji dominuje Islam, ale przedstawiciele innych religii stanowią bardzo duży procent społeczeństwa – prawie połowę
I jeszcze widok spod samych wież 😉

Pierwszy raz widzę je z bliska z boku, zaskakuje mnie ich ogrom, gdy wychylam się za stacji metra. Budynek jest potężny, i aż ciężko mi wyobrazić sobie, że jest ponad dwukrotnie większy od najwyższej budowli z mojego rodzimego miasta, Wrocławia – Sky Tower. Okolice bliźniaczych wież są oblegane przez turystów, a najniższe piętra budynku to galeria handlowa. Galeria pełna marek luksusowych, przystrojona bardzo bogato i ekskluzywnie.

Nie samymi wieżami żyje turysta

Bo na symbol Malezji miło jest spojrzeć, robi wrażenie i jest czym się zachwycać, ale prawdziwa Malezja jest gdzieś obok. Jedną z najciekawszych możliwości zwiedzania różnych miejsc jest po prostu… dać się zgubić. Gdy zboczysz z turystycznego szlaku możesz odkryć miejsca pokazujące Ci więcej życia mieszkańców, a mniej otoczki przygotowanej dla zwiedzających. Tak było na Bali, gdzie wystarczyło odejść kilkadziesiąt metrów, by zjeść obiad jakieś dziesięć razy taniej, podobnie było w Malezji i tak samo jest w każdym turystycznym miejscu na świecie.

Główny meczet w Kuala Lumpur jest dostępny dla turystów tylko w wyznaczonych godzinach

W malajskiej stolicy główną religią jest Islam, ale bardzo duże reprezentacje mają również Hindusi, Buddyści i Chrześcijanie. Przemierzając Kuala Lumpur możesz co chwilę poczuć się, jakbyś przekraczał granice nowego kraju. Dziesięć minut przemierzać będziesz hinduską dzielnicę wypełnioną wszechobecnym zapachem curry, by zaraz trafić do wesołego i kolorowego Chinatown, by po kilkunastu minutach znaleźć się w okolicy meczetu. Wszędzie wokół rozbrzmiewają przeróżne języki, co chwilę atakują nas inne zapachy, a każda napotkana osoba wygląda zupełnie inaczej od poprzedniej. Wysoki i chudy hindus, mała, chińska babcia, obok przemknie biały turysta z aparatem w ręku, zaraz obok 3 islamskie kobiety wesoło gaworząc.

Dobrze jest przejść się po stolicy, zobaczyć wieże, bogate centrum (z wielkim oceanarium – 49 RM za wejście) z parkiem, poczuć klimat hinduskich i chińskich dzielnic, odwiedzić meczet. Można to zrobić pieszo, można poruszać się różnymi kolejkami miejskimi (w KL są ich cztery rodzaje), można też skorzystać z Ubera czy Graba, które mają naprawdę atrakcyjne ceny. Co ciekawe, tak, jak w niektórych częściach Azji Uber był stanowczo tępiony, tak w Kuala Lumpur od razu po przejściu odprawy paszportowej wita nas kilkudziesięciometrowa! reklama Ubera na całą ścianę.

Świat inny, niż wszystkie

Malezja bardzo mnie zaskoczyła. Praktycznie z każdym dogadasz się tutaj po angielsku (jest to drugi język urzędowy w tym kraju), a ze względu na multum obecnych tu i przenikających się nawzajem kultur, miejscowi są bardzo tolerancyjni. Wprawdzie Malezja jest krajem muzułmańskim i istnieje tutaj Prawo Szariatu, ale uwaga – obowiązuje tylko muzułmanów (oprócz nielicznych wyjątków), dlatego widok skąpo ubranych kobiet w stylu europejskim raczej nikogo nie dziwi. Za to Ciebie nie powinno również dziwić, gdy na stację kolejki podjedzie wagon z częścią dostępną tylko dla kobiet.

Europejsko ubrane turystki nikomu nie przeszkadzają w Malezji

Raczej nie spotkasz się tutaj również z większą nachalnością. Sprzedawcy uliczni są, ale zazwyczaj czekają, aż podejdziesz i o coś zapytasz – zupełnie inaczej, niż w krajach muzułmańskich, które odwiedziłem do tej pory, gdzie wywieranie presji na kupującym i zagadanie go na śmierć jest codziennością.

I wszystko byłoby świetne, gdyby było więcej… uśmiechu. To jest to, czego zdecydowanie było mniej, niż w innych częściach Azji. W Tajlandii i Indonezji każdy był Twoim przyjacielem i do bólu życzliwy. Nie sztucznie, nie do przesady. W Malezji gdzieś to zaginęło, wraz z większą ilością eleganckich butów, koszul i przejść ze światłami na drogach, ludzie spoważnieli.

W Kuala Lumpur jest bardziej europejsko, niż choćby w Tajlandii. Czy lepiej? Nie wydaje mi się.

Ale miasto ma swój wspaniały, niepowtarzalny urok – ta wielka mieszanka kulturowa jest czymś fenomenalnym. Nie wiem, czy dane mi będzie tam wrócić. Ale jeśli tak, na pewno nie będę żałował. Późnym wieczorem ruszę przed siebie, by zająć miejsce przy którymś z kiepsko wyglądających stolików stojących wprost na ulicy. W zgiełku i harmidrze zamówię wielką porcję fantastycznego ryżu smażonego za równowartość kilku złotówek i czas znów się zatrzyma…