Szósty czerwca 2024 roku, słoneczny, piękny dzień. Pogoda jest doskonała, 5 stopni, brak wiatru, słońce wciąż wisi wysoko, mimo, że jest już późny wieczór. Nie zajdzie jeszcze przez kilka miesięcy – dzień polarny w Longyearbyen kończy się dopiero 20 sierpnia. Stoję na obrzeżach miasteczka i robię zdjęcie znaku drogowego. Gjelder hele Svalbard. Obowiązuje na całym Svalbardzie. Parę ładnych lat temu zdjęcie właśnie tego znaku, ozdobionego wizerunkiem białego niedźwiedzia w formie ostrzeżenia, przykuło moją uwagę. Wtedy pierwszy raz dowiedziałem się o istnieniu sporego archipelagu daleko na północ od Norwegii, ale szybko o nim zapomniałem do lata 2014 roku, gdy biwakując w Tromsø natknąłem się na polskiego autostopowicza, który właśnie był w drodze powrotnej po dwuletnim pobycie na Svalbardzie. Dowiedziałem się o niedźwiedziach i strzelbach z pierwszej ręki, obejrzałem fantastyczne zdjęcia i zapragnąłem tam być. Udało się… 10 lat później!

Svalbard to prawdziwa północ – archipelag rozciąga się od 75° do 81° N, a z samego Longyearbyen na biegun północny jest jedynie 1300 km!

Na końcu świata – wieloryby, węgiel i turyści

Archipelag prawdopodobnie znany był wikingom, ale ponowne jego odkrycie nastąpiło pod koniec XVI wieku przez Williama Barentsa. Na przestrzeni wieków wpływy na polarnych wyspach mieli głównie Rosjanie oraz Norwegowie przy mniejszym udziale Holendrów, którzy głównie polowali tutaj pod koniec XVII i większość XVIII wieku. Początek eksploracji archipelagu to przede wszystkim wielorybnictwo – gdy odkryto, jak bogate w te wielkie ssaki są zimne, natlenione północne wody, myśliwi na statkach zaczęli pojawiać się tu w coraz większych ilościach, aż w końcu – nic zaskakującego – wybito prawie wszystkie wieloryby pod koniec XVIII wieku. To nic nowego, podobne scenariusze wydarzyły się na wodach wokół Antarktydy, na szczęście aktualnie populacje na zarówno północnej jak i południowej półkuli odbudowują się dużo szybciej, niż przewidywali naukowcy, dzięki czemu na Svalbardzie znów można podziwiać te wielkie, wodne stworzenia – z największym stworzeniem w historii Ziemi, płetwalem błękitnym, na czele.

Longyearbyen. Najbardziej północne miasto na świecie. Kilka osad w Kanadzie, Rosji oraz na Grenlandii jest położonych bliżej bieguna (również Ny-Ålesund na Svalbardzie), ale to głównie stacje badawcze czy wojskowe, w przeciwieństwie do Longyearbyen, które jest pełnoprawnym miasteczkiem ze stałymi mieszkańcami

Kolejne stulecie to ekspansja traperów na archipelagu. Gdy skończyły się zwierzaki do polowania w wodzie, zaczęto polować na lądzie. Niedźwiedzie, lisy czy foki to atrakcyjne źródła futra i tłuszczu. Większość z nich przybywała na archipelag jedynie latem, ale część decydowała się zimować. Na czele z Haraldem, bohaterem książki Harald. Czterdzieści lat na Spitsbergenie autorstwa B. Amundsena, który jest rekordzistą pod względem spędzonych lat na Spitsbergenie i, co ciekawe, mieszkał z dala od Longyearbyen – w malutkiej chatce na przylądku Kapp Wijk, położonym nad Dicksonfjorden.

Pewnego wczesnego poranka, gdy traper leżał jeszcze pogrążony w głębokim śnie, rozległ się nagle straszliwy huk, zupełnie jakby ktoś wjechał w ścianę chaty skuterem śnieżnym. Harald wyskoczył z łóżka i ruszył prosto do drzwi przedsionka. Nie miał pod ręką broni, a naładowane sztucery wisiały właśnie tam. Otworzył ostrożnie drzwi i w tej samej chwili ujrzał niedźwiedzia – niedźwiedź zaś ujrzał jego. Traper zrobił to, co robił zawsze, ilekroć zdarzało mu się stanąć z drapieżnikiem twarzą w twarz: rozłożył ramiona i wydał z siebie przeraźliwy wrzask. Niedźwiedź powoli wycofał się na dwór, a Harald błyskawicznie rzucił się w przód, chwycił wiszący na ścianie sztucer i ruszył w pogoń za włamywaczem.
– Ale jemu nagle zaczęło cholernie się spieszyć. W kilku susach dopadł do brzegu fiordu i skoczył do wody, a ja parę razy strzeliłem w powietrze.
Później zmierzył, że jednym takim susem niedźwiedź pokonał niemal sześć metrów.

Harald. Czterdzieści lat na Spitsbergenie, rozdział 23

Jak trudne musiało być zimowanie na archipelagu z dala od osady, ciężko mi w ogóle sobie wyobrazić, choć Harald dotarł po raz pierwszy do Longyearbyen w 1977 roku, czyli dużo później, niż pierwsi zimujący traperzy. Noc polarna trwa cztery miesiące, zdobycie pożywienia jest ekstremalnie trudne, a temperatury potrafią spaść do -40 stopni – choć wyspy ociepliły się średnio o jakieś 5 stopni w stosunku do okresu, gdy Harald po raz pierwszy postawił stopę na dalekiej północy. Aktualnie nawet Isfjord, który jeszcze w latach 90 zimą można było przemierzyć na skuterze śnieżnym, nie zamarza przez całą zimę.

Gdy skończyło się wielorybnictwo, zaczęła się nowa era – górnictwa. To właśnie głównie dzięki temu przemysłowi powstało miasto Longyearbyen – od nazwiska Johna Longyeara, który w 1905 roku odkupił tereny leżące wokół Adventfjordu od Norwegów. Górnictwo w XX wieku działało tutaj naprawdę prężnie, a prym wiedli Norwegowie oraz Rosjanie, którzy wydobywali go w osadach Pyramiden, Grumant oraz Barentsburg (ta ostatnia działa do dziś). Norwegowie planują zakończenie wydobycia w ciągu najbliższych dwóch lat, a z wielu czynnych tu przed laty kopalni aktualnie ostała się jedna, która funkcjonuje do dziś – Gruve 7. Rosjanie wciąż działają jedynie w Barentsburgu, a prym na Svalbardzie wieść zaczyna ruch turystyczny.

Skąd jednak tyle tu węgla? I to tak dobrej jakości, że opłaca się go wydobywać na tak dalekiej północy, co znacząco utrudniało logistykę zwłaszcza sto lat temu? Okazuje się, że około 600 milionów lat temu archipelag pokryty był w całości lądolodem, ale na południowej półkuli! Powolutku zaczął od tego czasu przemieszczać się na północ, gdy mniej więcej 300-350 milionów lat temu dotarł do okolic równika i cały pokryty był w tym czasie tropikalnymi lasami. Właśnie te lasy wydobywane są dzisiaj w postaci węgla. Kolejne setki milionów lat trwała droga Svalbardu na północ, by ostatecznie znaleźć się w tym miejscu, w którym jest dziś – z Antarktyki do głębokiej Arktyki.

Ze strzelbą przez miasto

Od razu po przylocie uderzył we mnie huraganowy wiatr. W ostatniej chwili zmieniły się prognozy pogody i spory sztorm uderzył zarówno w Svalbard, jak i Islandię, choć ta ostatnia oberwała mocniej – mimo czerwca w wielu miejscach spadło naprawdę sporo śniegu, a wiatr zdmuchnął z drogi niejeden samochód. W Longyearbyen nie było tak źle, choć wiało naprawdę mocno. Śnieg również się pojawił – decyzję o kempingu odłożyłem więc o jeden dzień, wynająłem mały pokoik na końcu osady i ruszyłem na spacer. Pierwsze, co zwraca uwagę, to wszechobecne znaki z prośbą o zostawieniu broni na zewnątrz. Drugie – ludzie z bronią obecni na każdym kroku. Zagrożenie niedźwiedziami polarnymi trwa cały rok na całym archipelagu i choć drapieżniki rzadko zapuszczają się w okolice miasteczka, to jednak rzadko nie znaczy nigdy, a poza tym spora część ludzi to przewodnicy, którzy zaraz wybiorą się za miasto, gdzie niedźwiedzia spotkać o wiele łatwiej. Najbardziej utkwiła mi w pamięci historia zabicia przez niedźwiedzia pracownika kempingu w 2020 roku, na którym miałem nocować od następnego dnia i na którym… chciałem pracować kilka lat wcześniej. Spóźniłem się jednak z wysłaniem aplikacji i właścicielka znalazła już pracownika – pechowego menedżera z 2020 roku.

Longyearbyen nie jest duże, zamieszkuje je trochę ponad 2000 osób. Jest to najbardziej wysunięte na północ miasto ze stałymi mieszkańcami, jak zresztą wszystko tutaj – northernmost stacja benzynowa, northernmost sklep spożywczy, northernmost kafejka… w sezonie roi się tu od turystów. Oprócz standardowych poszukiwaczy przygód, którzy przylatują samolotem, bądź tych bardziej zaciekłych, którzy docierają jachtami, sporo jest także turystów z przypadku, którzy biorą udział w rejsach statkami wycieczkowymi, tzw. cruise shipami, które codziennie cumują w porcie. Można złapać lekki dysonans, przemierzając osadę i mijając najpierw grupę wybierającą się na wielodniowy trekking, uzbrojoną w sprzęt outdoorowy, kurtki z membranami i strzelby, a następnie rodzinę Azjatów od stóp do głów wystrojonych w ciuchy Prady czy Gucci, ale aktualnie taki urok tego miejsca. Jak długo, nie wiadomo, bo być może ruch wycieczkowców w Adventfjordzie zostanie ograniczony – władze Norwegii od 2025 chcą zacząć ograniczać ruch turystyczny na całym archipelagu, bo powoli zaczyna wymykać się spod kontroli i naruszać bardzo delikatny, arktyczny ekosystem.

No właśnie, władze Norwegii. Dlaczego Norwegii? Czy Svalbard to Norwegia?

I tak i nie. Od zawsze archipelag był uznawany za ziemię niczyją, na której panowała swego rodzaju wolna amerykanka, brakowało lokalnej władzy, która mogłaby rozwiązywać lokalne konflikty. Zmieniło się to w 1920 roku, tuż po I Wojnie Światowej, gdy w Paryżu podpisano Traktat Spitsbergeński – 8 państw przekazało Svalbard w ręce norweskie, z zastrzeżeniem, że Norwegowie muszą zapewnić wszystkim sygnatariuszom równy dostęp do korzystania z zasobów naturalnych i możliwość prowadzenia badań naukowych. Wyspy pozostają strefą zdemilitaryzowaną, a każdy człowiek, niezależnie od obywatelstwa, ma prawo przybyć tu bez wizy (wymagany jest jedynie paszport, również od Polaków), a także pracować czy zamieszkać. W następnych latach kolejne kraje zaczęły podpisywać traktat i aktualnie jest ich 42, możliwości przemysłowe wykorzystują jedynie Rosja oraz Norwegia, ale Polacy mają tu stacje badawcze – między innymi Hornsund, Polską Stację Polarną, która od 1978 jest stacją całoroczną.

Najtwardsi z najtwardszych. Fauna Svalbardu

Statek powoli płynie przez fiord, a ja obiektywem przeczesuję wybrzeże. Każdy biały punkt powoduje szybsze bicie serca, ale gdy tylko robię zbliżenie uświadamiam sobie, że to nie niedźwiedź, a kolejny renifer. Z racji tego, że niedźwiedzie polarne gdy napotkają statek czy łódkę, zaczynają wyrażać zainteresowanie i nie boją się ludzi, w Longyearbyen nie organizuje się niedźwiedziego safari – żadna agencja nie zabierze Cię na wycieczkę łodzią na spotkanie z misiem i nie zagwarantuje spotkania z królem Arktyki. Praktycznie gwarancję daje rejs wokół archipelagu, ale to długie, kilkudniowe i niesamowicie drogie wycieczki. Największą szansę daje bardzo popularny, jednodniowy wypad na zwiedzanie rosyjskiej opuszczonej osady, Pyramiden, bo niedźwiedzie lubią przebywać w okolicy Billefjorden i tamtejszego lodowca, Nordenskiöldbreen. To wciąż jednak rzadkie spotkania, zwłaszcza latem, gdy drapieżniki w poszukiwaniu pożywienia ruszają na północ, wraz z cofającą się granicą lodu morskiego.

Po kilku godzinach sunięcia przez wody Isfjordu nagle zauważam w wodzie biały, poruszający się punkt i serce zaczyna walić jak szalone, ale to kolejna pomyłka – jednak bardzo atrakcyjna. Tuż przy statku, który dotarł do granicy lodu morskiego w Billefjorden, powoli pływają dziesiątki Białuch Arktycznych, specyficznego gatunku wieloryba, który wyróżnia się przede wszystkim białym kolorem skóry.

Tego dnia nie dane było mi dotrzeć do Pyramiden, bo zima była długa i od osady wciąż dzieliło nas 5 kilometrów lodu morskiego. Był na tyle wytrzymały, że kapitan wraz z przewodnikiem postanowili zrobić uczestnikom niespodziankę – przybili do lodu i w małych grupach mogliśmy zejść na jego powierzchnię, a ja przy okazji od razu odpaliłem drona i zrobiłem kilka zdjęć okolicy.

Uprzedzam z góry – nie spotkałem niedźwiedzia, jeśli tego szukasz w tym wpisie. Ani w drodze do Pyramiden, ani przez cały pobyt na Svalbardzie. By spotkać to zwierzę, największego lądowego drapieżnika na świecie, trzeba mieć, oprócz przyjazdu w odpowiednim terminie, trochę szczęścia. Dlatego też nastawiając się na przyjazd tutaj jedynie po spotkanie z niedźwiedziem możesz się srogo rozczarować i wrócić jedynie z pustą kartą pamięci, a Svalbard ma do zaoferowania o wiele więcej, niż tylko te piękne stworzenia.

Życie na Svalbardzie jest mocno wymagające, dlatego ze zwierząt lądowych, oprócz ptaków, żyją tu jedynie niedźwiedzie, renifery oraz lisy polarne. W wodzie, oprócz ryb, żyją wieloryby, foki oraz morsy. Flora również jest mocno ograniczona – ponad 60% archipelagu pokrywają lodowce, a tylko 10% pokryte jest roślinnością. Prawdziwie arktyczną – nie napotkasz tu żadnego drzewa czy choćby krzaka – jedynie trawy, mchy, porosty i trochę kwiatów. Miejscową faunę mocno ubogacają ptaki, które zaczynają pojawiać się na miejscu wraz z nadejściem wiosny i przybywają w milionach, choć niesamowitej pardwie górskiej trzeba przyznać, że żyje na archipelagu przez cały rok, zmieniając upierzenie na śnieżnobiałe podczas zimy.

Przez cały pobyt korzystałem z wielu wycieczek, by jak najintensywniej wykorzystać tygodniowy pobyt w Longyearbyen. Zacząłem od trekkingu z przewodnikiem na pobliską Platåfjellet, następnie wspomniany już rejs do Pyramiden, wycieczka w poszukiwaniu morsów do zatoki Borebukta, czy zwiedzanie północnych fiordów motorówką.

Najwięcej frajdy sprawił mi jednak czas wokół kempingu. Po pierwsze, miałem możliwość przebywania z dwoma wspaniałymi psami grenlandzkimi, które od czasu feralnego wypadku z niedźwiedziem służą jako dodatkowa ochrona na miejscu, by ostrzec o zbliżającym się drapieżniku (ale całe pole namiotowe otoczono również specjalnym ogrodzeniem pod napięciem). Niestety, choć po pobycie na Grenlandii łudziłem się, że psy zaprzęgowe w Europie mają lepsze życie od swoich zachodnich kompanów, to po wizycie na Senji zimą a następnie na Svalbardzie wiem, że nie jest dużo lepsze, a jego większość spędzają na krótkim łańcuchu. Menedżerka kempingu, która sama dbała o psy jak tylko mogła (to emerytowane psy zaprzęgowe, których właścicielami jest firma organizująca wycieczki w Longyearbyen, wypożyczone kempingowi na okres lata), pozwoliła mi również je wyprowadzać i każdy dzień miałem urozmaicony długim spacerem z dwoma bestiami, które nie do końca wiedziały, jak zachować się na smyczy (głównie z powodu ekscytacji), ale jednocześnie były bardzo grzeczne i w mig łapały, co miałem na myśli podczas spacerów, brzęcząc do nich po polsku.

Drugą atrakcją były morsy, które w ciągu dwóch dni trzykrotnie postanowiły powylegiwać się na plaży w okolicy kempingu. Niesamowite, bo wycieczki na oglądanie tych stworzeń kosztują około 900 zł, a ja miałem je na wyciągnięcie ręki pod samym domem! Wynikało to, tak jak w przypadku wycieczki do Pyramiden, z długiej zimy. Ulubione miejsca morsów w zatoce Borebukta wciąż były skute lodem, a w Adventfjordzie mogły bez żadnego problemu wygramolić się na plażę, gdzie z bezpiecznego dystansu można było podziwiać, jak te wspaniałe, ociężałe stworzenia odpoczywają w arktycznym słońcu.

Te pocieszne olbrzymy, które spotkać można na całym Svalbardzie, są naprawdę wielkie – największe samce potrafią ważyć nawet 1800 kilogramów. Mocno niezgrabne i nieporadne na lądzie, wygrzewają się na plażach lub lodowych krach, w wodzie natomiast zamieniają się w świetnych pływaków oni bezwzględnych morderców. Choć wydają się łagodne, w obliczu zagrożenia zaatakują człowieka, zdarza się, że atakują nawet łodzie. Są na tyle niebezpieczne, że niedźwiedzie polarne podejmują próby upolowania ich jedynie w akcie desperacji, gdy nie są w stanie znaleźć innego pożywienia. Z różnym skutkiem, nierzadko tragicznym dla białego drapieżnika. Gdy podczas zwiedzania Svalbardu natrafisz na morsy, pamiętaj, by nie podejść zbyt blisko – spokój zwierząt i własne bezpieczeństwo to jedna sprawa, ale jest też druga – niesamowicie wysokie mandaty, jakie potrafi nałożyć policja czy gubernator za zakłócanie spokoju dzikiej przyrody.

Morsy napotkane podczas wycieczki do zatoki Borebukta
Kolejny dzień z olbrzymami na plaży

Poza zwiedzaniem okolicznych fiordów warto również zarezerwować choć chwilę na miasteczko i okolice. Nie jest to najładniejsza miejscowość świata, zwłaszcza na standardy skandynawskie – dużo tu pozostałości przemysłowych, mnóstwo kontenerów i górniczego sprzętu. Ma jednak swój urok – opuszczone kopalnie i porzucony sprzęt będą gratką dla wielu turystów i mówią wiele o historii tego miejsca. Longyearbyen zamieszkuje aktualnie trochę ponad 2500 osób, ale coraz większy udział w populacji mają osoby pracujące w turystyce – przewodnicy, kierowcy, kapitanowie łodzi. Po archipelagu rozsianych jest sporo stacji badawczych, a tuż koło lotniska znajduje się bardzo ciekawe przedsięwzięcie powstałe w XXI wieku – globalny bank nasion.

Dziwny, wystający ze zbocza góry, nieduży betonowy blok to jedynie czubek góry lodowej. To, co widać na zdjęciu, to jedynie wejście do tej intrygującej budowli – właściwy bank wkopany jest na 120 metrów w głąb skały. To miejsce przechowuje mnóstwo materiału genetycznego roślin z całego świata i jest swego rodzaju Arką Noego dla flory naszej planety – zabezpieczenie na wypadek katastrofy, która objęłaby całą planetę i zniszczyła większość bioróżnorodności. Przechowywane są tam głównie nasiona roślin, które służą nam jako żywność – rośliny uprawne takie jak fasola, pszenica czy ryż. Svalbard wydał się idealny na ulokowanie tego typu inwestycji – jest stosunkowo łatwo dostępny, zapewniając jednocześnie idealne warunki – w środku panuje stała temperatura -18 stopni, a budynek otoczony jest wieczną zmarzliną. Niestety, można podziwiać go jedynie z zewnątrz jako swego rodzaju ciekawostkę – nie jest dostępny do zwiedzania dla turystów.

Svalbard. Tydzień na końcu świata

Powoli zwijam śpiwór, czyszczę namiot, zwijam go i pakuję do plecaka. W ostatnich dniach najpierw wdrapywałem się na okoliczny szczyt w wichurze i śniegu, jakby Arktyka chciała przypomnieć, że niezależnie od pory roku, to tutaj zawsze trzeba mieć się na baczności, by potem w pięknym słońcu zwiedzać okoliczne fiordy na pokładach zarówno wielkich, powolnych statków, jak i szybkich motorówek, na których dłuższa podróż po falach potrafi solidnie dać w kość. Z nadzieją codziennie przeczesywałem okolice każdego lodowca przez wizjer aparatu, ale nie było tym razem dane spotkać mi niedźwiedzia – za to kartę pamięci wypełniłem setkami zdjęć równie ciekawych i niesamowitych stworzeń, które tak samo jak niedźwiedź polarny przez tysiące lat przystosowały się do życia w tym surowym klimacie, jednym z najmniej przyjaznych na całym świecie. Piękny tydzień, który na długo zostanie w mojej pamięci – niesamowita surowość, przestrzeń i pustka Svalbardu zrobiły na mnie ogromne wrażenie, chyba większe, niż Grenlandia. Do lotu mam jeszcze kilka godzin, więc po spakowaniu plecaka dziękuję dziewczynom z kempingu i po raz ostatni zabieram psy na spacer. Cieszą się jak zawsze – jakby był to ich pierwszy spacer w życiu. Chłopaka zapinam do uprzęży, a smycz w ręce przypinam do jego siostry i po lekkim chaosie ruszamy przed siebie. Jest 9 stopni, powietrze ani drgnie, słońce świeci pełnym blaskiem – widać, że arktyczne lato rozpycha się już na Svalbardzie na dobre. Po raz ostatni odwiedzamy morsy, spacerujemy po plaży i jedyne o czym myślę, to kiedy wrócę tu ponownie. Do zobaczenia, Svalbardzie!

Przydatne informacje

  • Na Svalbard można dostać się drogą lotniczą, albo morską. Ta pierwsza jest prosta i szybka – samoloty latają tu bezpośrednio jedynie z Oslo oraz z Tromsø, liniami SAS lub Norwegian. Można kupić łączone bilety z Polski. Ceny bywają przeróżne – poza głównym sezonem z Oslo można dolecieć nawet za mniej, niż 100 euro, ale latem są dość drogie – ja za swoje płaciłem 2500 zł (za bilet z możliwością odwołania + pełny bagaż) – połączenie Gdańsk – Kopenhaga – Oslo – Longyearbyen i z powrotem.
  • W Longyearbyen brak komunikacji publicznej poza autobusem kursującym na trasie lotnisko – hotele (autobus ma listę przystanków). Przejazd kosztuje 100 NOK w jedną stronę lub 170 NOK w dwie strony i kursuje 2-3 razy dziennie (zgodnie z rozkładem lotów).
  • Noclegi są drogie, jak wszystko w Longyearbyen – najtańsze posiada najprawdopodobniej Gjestehuset 102 lub Haugen, ceny zaczynają się od 400 zł za prywatny pokój lub ~250 zł za łóżko w pokoju wieloosobowym. Dobrą alternatywą jest kemping, który kosztuje 180 NOK za noc (~68 zł), a za dodatkową opłatą można wypożyczyć tam cały sprzęt – namioty, śpiwory, maty do spania. Prysznic jest dodatkowo płatny za 10 NOK (zimny dostępny za darmo, to opłata za ciepłą wodę), ale cały budynek jest dobrze wyposażony w toalety, duży pokój wspólny i świetnie wyposażoną kuchnię. Kemping położony jest tuż przy lotnisku – 5 km od miasta. Spokojnie drogę można pokonywać pieszo, wypożyczyć rower, albo skorzystać z autobusu lotniskowego.
  • Wycieczki da się głównie rezerwować jedynie przez stronę Visit Svalbard i niestety wszystko trzeba opłacić z góry podczas rezerwacji, a odwołanie z krótkim terminem jest praktycznie niemożliwe, warto więc zrobić dobry research i być pewnym wyjazdu. Warto też zabrać się za to wcześniej, bo zwłaszcza w sezonie najlepsze wycieczki wyprzedają się z dużym wyprzedzeniem. Ze swojej strony polecam na pewno firmy Better Moments AS (świetna ekipa), Henningsen Transport & Guiding, Svalbard Wildlife.
  • Na stronie Visit Svalbard nie znajdziesz jednak na ten moment rejsów do Pyramiden, a to ze względu na sankcje Norwegii wobec Rosji. Możesz bezpośrednio zarezerwować je np. na stronie Henningsen Transport & Guiding, choć są ograniczone, to wiem, że realizują je co najmniej dwie firmy.
  • W Longyearbyen jest świetnie wyposażony supermarket Coop, w którym kupisz dosłownie wszystko, a ceny nie odbiegają zbytnio od standardowych norweskich.
  • Budżet – mój kształtował się mniej więcej tak: 2500 zł bilety, 3200 zł wycieczki, 400 zł kemping, 400 zł pokój w Haugen, 300 zł pozostałe – zakupy i jedzenie na mieście. W sumie niecałe 7000 zł za tygodniowy pobyt.