Miałem przygotowane parę tematów na tekst. Chciałem napisać tekst jeden z tych górnolotnych, przemyślenia „filozoficzne”. Chciałem też odnieść się do tekstu, a właściwie paszkwila jednej z redaktorek naTemat. Miałem kilka pomysłów, ale za każdym razem, gdy próbowałem coś napisać, chodziła mi po głowie tylko jedna myśl.
Otóż wczoraj późnym wieczorem odezwał się na facebooku jakiś Norweg, że znalazł laptopa na stacji benzynowej, i że na pewno jest to nasz laptop (mowa tutaj o komputerze ukradzionym ok. 2 tygodnie temu, przy okazji pisania Comfort Zone, kradzieży opisanej w Wal się na ryj). Oczywiście standardowo wyuczony poprzednimi doświadczeniami w tym stylu byłem pewien, że gość jest jakimś wałkarzem, zboczeńcem, cokolwiek – chce pożerować na czyjejś stracie i nadziei.
Nie chcę opisywać wszystkich okoliczności i szczegółów – generalnie miałem przynajmniej średnie alibi, żeby móc tak pomyśleć. Chciałem mu pocisnąć, powkręcać, zabawić się jego kosztem tak, jak on próbuje zabawić się moim. Zrezygnowałem, uznałem to za niepotrzebne, poprosiłem tylko o zdjęcie komputera. Byłem pewien, że albo przestanie się odzywać, albo zacznie wypisywać mi powody, dla których nie może mi go teraz wysłać.
Jakie było moje zdziwienie, gdy dostałem dziś rano zdjęcia laptopa w torbie, jeszcze z kartkami z notesu, który zapisywałem w Norwegii. Nie mogłem ogarnąć.
Gość wysłał zdjęcia, napisał, że znalazł, że ma znajomych Polaków, którzy lada moment jadą na urlop do PL, i chętnie przekaże im laptopa do oddania podczas podróży, żebyśmy nie musieli płacić milionów koron za przesyłkę.
Gdzieś w tym skundlonym z pozoru świecie zagubiła się moja wiara w zwykłą, bezinteresowną dobroć ludzką, mimo, że cały czas była koło mnie. A ja przechodziłem obojętnie, zastanawiając się, jaki ktoś ma w tym interes.
Z jednej strony wiedziałem, że są ludzie OK, którzy mogą zabrać Cię na stopa, zaprosić na obiad, bla bla bla.
Ale z drugiej to był zbyt nieprawdopodobny ciąg zdarzeń – kto ukradł, rozwalił nam wszystko, co dało się rozwalić na szybko. Za to komputer zostawił nietknięty na stacji benzynowej. Kto znalazł – mógł próbować sprzedać, w jakikolwiek sposób na tym zarobić. Gdy zorientował się, że raczej nie zarobi, mógł po prostu olać – po co zadawać sobie trud w szukaniu właściciela. On znalazł właściciela, i jeszcze pomaga zaoszczędzić na wysyłce.
W każdym miejscu mogło coś się nie udać, a jednak zagrało jak trzeba.
Laptop wartości nie miał praktycznie żadnej, ale zapisane na nim treści były bardzo cenne.
Jakbym dostał z liścia, obudził się z pewnego snu, ale w takim bardzo pozytywnym sensie.
Nie taki ten świat straszny i zły, jak go malują.
PS. Na zdjęciu uśmiechnięta pani, bo tak jakoś wesoło.