Czyli jak odświeżyć legendę bez niszczenia jej.

Miałem bardzo duże wątpliwości, gdy dowiedziałem się o nowej ekranizacji „Małego Księcia”. Wiedziałem, że ten film obejrzę, niezależnie od recenzji, jakie się pojawią – kiedyś była to moja ulubiona książka, i w niejednym z Was na pewno wzbudziła duże emocje. Bałem się tego, że reżyser nie udźwignie tego ciężaru, albo po prostu sucho przedstawi w filmie to, co znamy już z książki.

Gdy wszedłem do kina, nie zaskoczyłem się średnim wiekiem publiczności, która była dużo wyższa, niż moje lata. Podobnie było przy powtórnym wprowadzeniu do kin „Króla Lwa”, gdzie na sali praktycznie nie było dzieci, a młodzież w wieku ok. 20-23 lata, którzy mieli szczęście akurat za małego dzieciaka trafić do kina na disneyowską bajkę. Tym razem ludzie byli nieco starsi, dzieci – jak na lekarstwo, co akurat trochę smuci. Na pewno lepiej zabrać dzieciaka do kina na „Małego Księcia”, niż na kolejny Jurassic Park.

Głównymi bohaterami w filmie (animacji), których poznajemy już na samym początku, są mała dziewczynka (naprawdę nie pamiętam, jak miała na imię – nie wiem, czy w ogóle użyto go w filmie), która właśnie rozpoczyna edukację w nowym miejscu, i jej mama. Kochana mama ułożyła życie córeczki od początku do końca, właśnie załatwiła jej edukację w renomowanej szkole, sama wyjeżdża z samego rana do pracy w korporacji i wraca wieczorem. Mała w tym czasie przygotowuje się do rozpoczęcia nauki w szkole (są wakacje). W pewnym momencie pada nawet pieszczotliwy zwrot zadowolenia matki z córki – „moja Ty kochana korpo-córciu!”. Czyli generalnie sielanka, korpo-życie, wszystko poukładane i zaplanowane od początku do końca.

Jedyne, co przeszkadza w tym idealnym życiu, to sąsiad, który zdecydowanie wyłamuje się z całego sztywnego i ułożonego wizerunku całej dzielnicy – takie same budynki, takie same samochody, takie same ubrania. Jego posiadłość jest dość… nieszablonowa, sam sąsiad jest starszym panem, który nocą obserwuje gwiazdy przez teleskop, a za dnia próbuje naprawić swój samolot. W pewnym momencie wrzuca dziewczynce przez okno kartkę w formie samolociku, z kawałkiem historii z „Małego Księcia”…

I tak zaczyna się historia. Historia, która opowiada o odzyskiwaniu dziecięcego życia, tej całej malutkiej radości przez małą dziewczynkę, której życie od początku do końca było ułożone przez dorosły scenariusz. Już na samym początku, przy pierwszych fragmentach powieści Antoine de Saint-Exupéry’ego, na sali ludzie zaczynali wyciągać chusteczki i ocierać oczy. Pani, która siedziała po mojej lewej – młoda, zwykła dziewczyna – pękła mocno już na samym początku.

I wcale nie było to dziwne – film naprawdę rusza za serce albo prawie tak samo, albo dokładnie tak samo, jak książka. Jest świetny. Adaptacja powieści francuskiego pisarza kropka w kropkę na pewno byłaby zbyt banalna. Zbyt prosta. Może byłoby ciekawie ją obejrzeć, fajnie, ale dostalibyśmy coś, co w 100% już znamy.

Tutaj dostaliśmy coś więcej. Reżyser wycisnął wszystko, co najlepsze z „Małego Księcia”, dodał trochę swojego pomysłu, i wyszło coś naprawdę świetnego.

Wiele osób pewnie się ze mną nie zgodzi, powie, że to świętokradztwo – w końcu sam Mały Książę pojawia się w filmie, powraca do nas. Moje zdanie jest takie: chcesz Małego Księcia, sięgnij po książkę. Chcesz filmową wersję, która ani trochę nie godzi w oryginał i nie zmienia jego wersji, a jedynie ją rozszerza – idź na film.

Zaszkli Ci się oko przy fragmentach powieści. Zaszkli się w momencie, gdy zobaczysz małą dziewczynkę, dla której do tej pory istniał tylko mundurek i książki, jak biega wesoło po podwórku z latawcem. Gdy zobaczysz, jak starszy człowiek znajduje w końcu przyjaciela, którego szukał pół życia, i jaką sprawia mu to radość. Generalnie, jak jesteś osobą wrażliwą, to będzie częściej mokre, niż suche.

Polecam z całego serca.

[wp-review]