Moje marzenie wyglądało tak: piękny, złocisty piasek. Albo biały, byle czysty. Czysta, turkusowa woda. Koniecznie z rafą koralową, żeby pływając można było podglądać krążące kilka metrów niżej kolorowe rybki. I jeszcze jeden warunek konieczny: rosnące tuż nad głową, wysokie i długie palmy. Kokosowe.

Pierwsze dwa warunki względnie łatwo spełnić – czyściutkie plaże z rafą osiągalne są stosunkowo blisko, choćby w Izraelu czy Egipcie. Czysty piasek i piękną wodę można złapać choćby na Wyspach Kanaryjskich, czy nawet sporo bliżej – we Włoszech, czy Chorwacji. W wielu miejscach było świetnie na tyle, że zachwycałem się pod niebiosa, ale jakoś utkwiły mi w głowie różne obrazki z Karaibów i zawsze coś lekko mi nie pasowało.

I w końcu znalazłem swój raj:

Przez lata byłem pewien, że jak znajdę się na idealnej dla mnie plaży, będą to koniecznie Karaiby. Wzbraniałem się przed Azją z zupełnie nieznanych mi powodów, aż w końcu uległem. Poleciałem. Oniemiałem. Jest tam pięknie, a dla plażowiczów prawdziwy raj. Dziś parę słów o plażach, które tam odwiedziłem – choć leżakowałem nad morzem tylko w dwóch krajach, Tajlandii i Indonezji, to plaże zwiedzałem również na Borneo – choć tam nie było miejsca i czasu na wypoczynek – i trochę strach, przez czające się tu i ówdzie Krokodyle!

Raj z mieszanymi odczuciami. Plaże Tajlandii

Zaczniemy od Tajlandii, bo od tego kraju zaczęła się moja przygoda z Azją Południowo-Wschodnią. Po kilku dniach w Bangkoku ruszyłem na południe w kierunku wysp – Koh Samui i Koh Phangan. Po drodze jednak zatrzymałem się na dwie noce w małej, turystycznej miejscowości – Hua Hin.

Ciężko było znaleźć tam trochę prywatności – plaża ciągnie się praktycznie wzdłuż całej mieściny naszpikowanej hotelami i resortami, więc od samego początku pełna jest turystów z całego świata. Na plus na pewno fakt, że wszędzie można kupić coś do zjedzenia i do picia. Do tego plaża jest czysta, ale ciężko tam znaleźć miejsce by schronić się w cieniu i odpocząć od słońca. I dużo kamieni w wodze, które czasem ciężko dostrzec. Fajne, sympatyczne miejsce, ale jeśli szukasz raju – musisz jechać dalej. Hua Hin nie pomaga na pewno fakt protestu miejscowych rybaków i rdzennych mieszkańców, którym przeszkadza nadmierne komercjalizowanie ich tradycyjnej wioski – momentami ulice są oblepione wielkimi plakatami i zdjęciami z dawnych lat.

Po dwóch spokojnych dniach wsiadłem w pociąg, później w prom i dotarłem do jednej z perełek Tajlandii:

Koh Samui

Po kilku miesiącach na Islandii i kolejnych dwóch w zimowej Polsce pobyt na wyspach był prawdziwą ulgą. Gdy w ojczyźnie hulał wiatr i piętnastostopniowe mrozy mogłem dreptać w japonkach, by po kilkunastominutowym spacerze trafić w to miejsce:

A kilka minut wcześniej, jako zapowiedź, czekał na mnie taki widok:

Koh Samui jest bardzo popularną i turystyczną wyspą, o czym szybko przekonałem się na miejscu. W niczym to nie przeszkadza, bo jeśli chcesz znaleźć trochę prywatności w rajskim otoczeniu, nic prostszego! Powyższe zdjęcia pochodzą z zachodniej części wyspy, gdzie znajduje się mnóstwo dziewiczych plaż, niezagospodarowanych jeszcze przez hotele i resorty (choć to kwestia czasu – w wielu miejscach praca wre w najlepsze). Wieczorem spacerowałem na bliższą, miejską plażę:

Chodziłem tam w spokoju pooglądać piękne zachody słońca i zrobić małe, wieczorne zakupy. Plaża znajduje się w tym miejscu. Wyżej wspomniana, dzika plaża – tutaj. Prowadzi na nią ścieżka przez las – ciężko trafić, ale na satelicie w mapach google można ją dostrzec.

Następny przystanek – Koh Phangan

Półtorej godziny na pokładzie statku i znalazłem się na kolejnej wyspie w Zatoce Tajlandzkiej – Koh Phangan. Na początek ruszyłem na jedną z najpopularniejszych plaż – Haad Yao Beach, na północnym zachodzie. Plaża jest typowo turystyczna, pełna ludzi, ale bardzo czysta i z fantastyczną wodą. Wody o takim kolorze, tak gładkiej i równiej nie widziałem nigdzie indziej – turkus aż razi po oczach! Do tego kilkadziesiąt metrów od wejścia do wody zaczyna się rafa koralowa, i wraz z głębokością można oglądać coraz więcej kolorowych, morskich stworzonek. Niestety brak zdjęć – przyszedłem na plażę głównie z zamiarem pływania, więc nie miałem ze sobą nawet telefonu. Za to bardzo łatwo ją wygooglować. W okolicy wiele knajpek, restauracji a także wypożyczalni sprzętu do snorkelingu jak i do nurkowania.

Trzy dni później przeniosłem się na południowy wschód wyspy, gdzie nocowałem w bungalowach SunSea Resort. Sam hotelik mogę jak najbardziej polecić, z naciskiem na przemiłą obsługę, ale plaży – nie bardzo. Piasek jest okej, ale woda jest bardzo płytka, do tego mało przejrzysta, a dno piaszczysto-kamieniste, przez co komfort relaksu w wodzie znacząco spada. Trzeba się ruszyć kawałek od hotelu, żeby popływać w ładnej, przejrzystej wodzie i nie martwić się, gdzie stawia się stopy.

Idąc w kierunku zachodnim sytuacja powoli się poprawia, a kilkaset metrów dalej znajdziemy fantastyczną restaurację z pysznym jedzeniem i przyjemnymi cenami (wciąż wyższymi, niż na ulicy w Bangkoku) – Yam Kitchen.

Na Koh Phangan więcej czasu spędziłem na południu, ale zdecydowanie bardziej polecić mogę plażowanie na północnym zachodzie. Chyba, że mniejszą wagę przykładasz do czystości wody, a bardziej zależy Ci na spokoju – tego dużo więcej jest jednak na południowym brzegu wyspy.

Więcej o wyspach Koh Samui i Koh Phangan przeczytasz we wpisie Rajskie wyspy Tajlandii. Czy tłumy turystów się mylą?, a teraz przenosimy się do Indonezji!

Raj dla nurków i surferów? Czas na Bali!

Przygoda na Bali zaczęła się od noclegu w Kucie – dosłownie kilkaset metrów od lotniska. Szybko stamtąd uciekałem, opierając się na relacjach znajomych – Kuta to jedna wielka impreza, na którą składają się głównie australijscy surferzy, do tego plaże przeznaczone głównie do surfowania. Spędziłem kilka dni z dala od wody, w Ubud, i dopiero pojechałem do Padang Bai.

Tam długo zastanawiałem się, czy nie uderzyć w kierunku wysp Gili, zwanych Malediwami Indonezji – czasu jednak było mało, zostałem więc na Bali, a na pozostałe kawałki Indonezji przyjdzie jeszcze czas. Samo Padang Bai jest małą mieścinką, którą większość turystów traktuje jedynie jako przystanek w drodze dalej – stąd odpływają promy na wyspę Lombok, skąd dalej można jechać choćby do Parku Komodo, czy właśnie na rajskie Gili. Samo miasto nie przypadło mi do gustu, ale ma kilka sympatycznych plaż.

Pierwszą jest Blue Lagoon Beach, naprawdę ładne miejsce, z bardzo bogatą rafą i czystą wodą. Minus jest jeden – naprawdę spore fale, choć śmiało można pływać, gdy tylko oddali się trochę od brzegu.

Widoczne w oddali łódki należą do firm organizujących wycieczki na nurkowanie i snorkeling – rafa w okolicach Padang Bai jest naprawdę świetna, łatwo dojrzeć tu masę kolorowych rybek, ośmiornice, a nawet żółwie! Podobnie sytuacja ma się na kolejnej plaży, której znalazłem aż trzy nazwy: Secret Beach, White Sand Beach i Bias Tugel Beach. Jest szersza i dłuższa, i wydaje mi się, że fale są tu jeszcze potężniejsze (naprawdę!). Na plus – bardzo często można spotkać tutaj piękne, wielkie żółwie morskie!

Kawałek dalej na południe za to znajduje się bardzo długa, absolutnie wolna od turystów czarna, wulkaniczna plaża. Wygląda tak:

Niestety, jest bardzo zaśmiecona, ale idealna na spacery wolne od tłumów turystów.

Krótka wizyta na Borneo

Plaże te w większości były bardzo łatwo osiągalne, pozwalające cieszyć się urokami krajów tropikalnych – plażowanie, leżenie w cieniu palm, co jakiś czas orzeźwiająca kąpiel w ciepłym morzu. Zupełnie przeciwnie było na Borneo, gdzie dotarcie do plaży poprzedzał trekking przez gęstą dżunglę, tylko po to, by… chwilę popatrzeć i wracać – Morze Południowochińskie w pobliżu Parku Narodowego Bako pełne jest głodnych Krokodyli. Za to widoki – wspaniałe:

Muszę przyznać, że plaże w Azji zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Oczekiwań ogromnych nie miałem – przeglądałem zdjęcia przeróżnych miejsc nad wodą w Tajlandii i… szału nie było. Na szczęście, okazało się inaczej. Choć wiele przede mną, to rajskie miejsca w Azji Południowo-Wschodniej w połączeniu z bezpieczeństwem i cenami na miejscu są gotowym przepisem na perfekcyjny urlop.