Zdarzyło Ci się to wszystko rzucić i wyjechać w…?
Kilka godzin jazdy pociągiem w jedną stronę tylko po to, by przejść się plażą w Kołobrzegu, zjeść obiad, popatrzeć na morze i wrócić. Podróż samochodem do Berlina, 3 godziny lotu tylko po to, by spędzić dwa dni na Majorce. W styczniu. Wylot rano do Warszawy, tylko po to, by pochodzić trochę po mieście, coś zobaczyć i wrócić samolotem wieczorem. Czy warto? Jaki jest sens wypadów, w których podróż trwa tyle, co czas spędzony na miejscu?
Czasem wystarczy impuls
Wszystko zaczęło się w 2010 roku, prawie siedem lat temu. Pracowałem wtedy w ubezpieczeniach: jeździłem do klientów, przesiadywałem w biurze, sprzedawałem polisy. Chodziłem ładnie ubrany, ale wtedy z tej pracy jeszcze za wiele nie wynikało – a plany były wielkie, celowałem w 6 zer na koncie w wieku 21 lat (nic z tego wtedy nie wyszło, ale dobrze wspominam ten okres – zyskałem dużo doświadczenia, głównie przez błędy jeden za drugim, które wtedy popełniałem). Było ciepło, ale raczej przed wakacjami – pewnie maj albo czerwiec.
Wyszedłem z biura na spacer około południa, a może jeszcze wcześniej – coś zaprzątało moją głowę, nie mogłem się za bardzo skupić. Jakieś problemy w pracy, milionów wciąż nie było, pewnie prowizja znów się nie zgadzała tak, jakbym chciał. Coś mnie męczyło i nie chciało się odczepić. I nagle, wiedziony jakimś impulsem, po prostu wsiadłem w tramwaj i pojechałem na dworzec. Kupiłem bilet na pociąg – do Kołobrzegu – wsiadłem i pojechałem.
Tam szybko przesiadka w busa, pół godzinki i byłem na miejscu – dojechałem do Pogorzelicy, czy Niechorza – nie pamiętam – w każdym razie to miejsca, do których trafiałem jako dzieciak. Zamówiłem sobie tę tłustą, smażoną rybę w panierce z frytkami i surówką, jadłem i patrzyłem na morze, na plażę. Tłumów nie było, był środek tygodnia, ścisły sezon jeszcze się nie zaczął – było idealnie. Siedziałem, paliłem i patrzyłem na horyzont. Odpoczywałem. Przeniosłem się w czasie na parę godzin, wróciłem do masy dobrych chwil, wypaliłem chyba z paczkę Marlboro. Wieczorem kupiłem książkę, wsiadłem w pociąg powrotny i pojechałem do domu.
I wszystko stało się prostsze
Gdy wróciłem, wszystko było inne – problemy jakby mniejsze, bardziej odległe, a jednocześnie spokojnie osiągalne i banalne. Podróże, wycieczki, wypady – jak zwał, tak zwał – które dla innych nie mają najmniejszego sensu, dla mnie stały się elementem życia – niezbyt częstym, ale jednak potrzebnym. Raz pojechałem rano z koleżanką nad morze, bo nie chciała jechać sama samochodem długiej trasy – wróciłem następnego dnia. Wypad do Krakowa – wyjazd rano, powrót wieczorem – na Światowe Dni Młodzieży. Trasa do Warszawy i z powrotem tego samego dnia tylko po to, by odwiedzić Muzeum Powstania Warszawskiego. Wypad na kilka godzin w góry. Wszystko spontanicznie, bez wcześniejszego planowania – to jest to, co lubię najbardziej. Czasem samotnie, ale niekoniecznie, choć samotne wypady dają chyba głowie najbardziej odpocząć.
Uciekam. Gdy wszystkiego jest za dużo, gdy w głowie się już kotłuje, a ja nie wiem, co zrobić i jak wszystko ogarnąć, po prostu wsiadam w autobus, pociąg czy samolot – nieważne. Uciekam do ciszy i spokoju, z dala od tego, co mnie gnębi. Uciekam, ale nie na długo – resetuję głowę, wszystko czyszczę, a klocki powoli same się układają. Wracam z gotowym rozwiązaniem, albo z wystarczającą energię do znalezienia go.
Każdy ma swój sposób
Taki reset czasem jest potrzebny każdemu z nas – odpocząć od rutyny, zrobić coś innego, nieszablonowego. Niekoniecznie musi to być podróż fizyczna, można tylko mentalnie oddalić się od tego, co nas niepokoi i przytłacza.
Ja po prostu wsiadam do pociągu, byle jakiego.
Nie dbam o bagaż.
Wsiadam, i jadę – tylko po to, by zaraz wrócić.