Dopijam poranną kawę i widzę, że za oknem powoli zaczyna robić się widno. Gaszę światło, by zniknęły odbicia w szybie, niebo lekko się rozjaśnia, chmury zaczynają zmieniać kolor na pastelowy róż, a ja patrzę z góry na malutką, alpejską wieś z kościelną wieżą wysuwającą się na pierwszy plan i po raz kolejny ciężko mi uwierzyć, że tu jestem, żyjąc w miejscu z tak fantastycznym widokiem. Ziściło się to, czego szukałem od dawna, i choć Tschiertschen to tylko kilkumiesięczny przystanek na drodze, której celu jeszcze chyba za bardzo nie znam, szybko się tu zadomowiłem, a okolica całkowicie mnie pochłonęła. Ale zacznijmy od początku.

Zamieszkać w górach

Było to moje marzenie od lat. Nie chciałem rzucić wszystkiego i wyjechać w Bieszczady… może tylko trochę! Bardziej jednak chodziło mi o możliwość korzystania na co dzień z uroków gór, a jeśli dałoby się to połączyć z możliwością zarobku, byłby to układ idealny. Szybko przekonałem się, że w Zakopanem szczęścia nie znajdę, więc zacząłem szukać dalej, w Alpach i dwa lata temu trafiłem do Grindelwaldu, magicznego miejsca w sercu Szwajcarii. Mieszkałem u podnóża Eigeru, miałem z okna widok na jego potężną, północną ścianę, żyłem w jednym z najdroższych alpejskich kurortów, otoczonym pięknymi czterotysięcznikami. I choć praca bywała ciężka, to było naprawdę pięknie, i całą sielankę popsuła… kontuzja. Po 10 dniach od rozpoczęcia pracy zwichnąłem bark i jakiekolwiek wspinanie czy wyjścia w góry mogłem sobie wybić z głowy na dłuższy czas. Siedziałem na zwolnieniu, grałem w szachy i bezpiecznie spacerowałem po okolicy. A zaraz potem przyszedł COVID… Grindelwald opustoszał, a ja w pośpiechu wracałem do Polski, by zdążyć przed zamknięciem granic. Potrzebne było drugie podejście.

Przenosimy się 18 miesięcy do przodu, jest sierpień, wspaniałe, ciepłe, pogodne i słoneczne lato na Islandii, a ja siedząc w pracy w Alftavatn czekam na zupełnym przypadkiem umówioną rozmowę o pracę w Szwajcarii. Po krótkim spotkaniu udaje się dogadać wszystkie szczegóły i trochę od niechcenia się zgadzam… bo w planach miałem odpoczynek zimą i spędzenie jej spokojnie w jakimś ciepłym miejscu. Na szczęście rozsądek wygrał i był to absolutny strzał w dziesiątkę – tym razem trafiłem do małej, mało znanej poza Szwajcarią, a i w samej Szwajcarii też niekoniecznie, wioski we wschodniej części kraju, z dala od wielkich miast i wielkich mas turystów. Tutaj przyjeżdżają głównie miejscowi, i choć bywało, że mój hotel pękał w szwach, to było sporo tygodni w samym środku zimy, gdy było spokojnie jak poza sezonem.

Fantastyczna, naprawdę fantastyczna pogoda, cudowne okoliczne tereny, w wielu miejscach nietknięte narciarską infrastrukturą, ale także i sporo przygotowanych, długich stoków, w okolicy same góry i małe miasteczka. Po kilku dniach byłem zauroczony, po kilku tygodniach się zakochałem i naprawdę nie mogłem trafić lepiej – wiele tygodni wypełniała mi praca, ale poza nią mogłem cieszyć się wszystkim, co mnie pasjonuje – latałem po okolicy z aparatem, w pobliskim miasteczku jeździłem się wspinać, no i gdy tylko pozwalała pogoda i warunki śniegowe, uciekałem w góry, na wysokie, pobliskie szczyty. Po tym naprawdę długim wstępie zapraszam Cię na wycieczkę po Tschiertschen – alpejskim raju, który pokochasz!

Najstarsze miasto Szwajcarii

Gdy czytałem o Chur i o tym, że w tej okolicy pierwsi ludzie osiedlali się już ponad 7 tysięcy lat temu, zastanawiałem się – komu przyszło do głowy pchać się w wysokie góry i srogie zimy? Wszystko wyjaśniło się, gdy dotarłem na miejsce. Okolica jest niesamowicie piękna, doliny otoczone naprawdę wysokimi górami, a pogoda – wspaniała, przez całą zimę zachwycałem się ilością światła słonecznego, praktycznie nie wiało, a niebo bardzo często pozostawało niebieskie. Dzięki temu rzadko kiedy mogłem narzekać na zimno – nawet, gdy temperatura była ujemna, w słońcu nieraz można było hasać w krótkim rękawku. Chur jest najstarszym miastem Szwajcarii i jednocześnie stolicą najbardziej wschodniego kantonu, Gryzonii. By dostać się do Tschiertschen, musisz przejechać przez Chur, niezależnie, czy jedziesz własnym samochodem, czy transportem publicznym. Ja doleciałem najpierw samolotem do Bazylei, stamtąd pociągiem do Chur i stamtąd już autobusem 42 prosto pod kościół w Tschiertschen – jest to jedyny transport publiczny, który tu dociera, ale bardzo sprawny, kursuje dość często, a kierowcy nie boją się ani lodu, ani śniegu. A trzeba przyznać, że droga jest naprawdę kręta, momentami wąska i stroma.

Samo Tschiertschen to nieduża wieś zamieszkała przez około 300 osób, znajduje się tu jeden sklep spożywczy, dwie restauracje, jeden hotel i kilka lokalnych pensjonatów. Wspaniała pogoda we wsi wynika prawdopodobnie z jej położenia – leży na zboczu na wysokości 1350 metrów nad poziomem morza, wysoko nad dnem doliny, i gdy było pochmurno w Chur, które leży sporo niżej, w Tschiertschen zwykle świeciło słońce. Kiepskie, szare dni również się tu zdarzają, ale po spędzeniu kilku zim z rzędu we Wrocławiu ta ostatnia to była dla mnie jakaś fantastyka.

To, co lubię najbardziej – dzikie góry

Okolice Tschiertschen oferują naprawdę sporo, ale zaczniemy od mojego konika – gór. I nie mam tu na myśli przygotowanych stoków, a południową część gór od Tschiertschen – gdy ruszysz na szlaki, na początku musisz przeciąć kilka przygotowanych tras, ale kawałek dalej zaczyna się rezerwat przyrody, wolny od narciarskiej infrastruktury, dziki i zimą praktycznie pusty. Latem spotkasz tutaj wielu piechurów, ale zimą ludzie przyjeżdżają głównie na gotowe trasy, więc podczas moich wędrówek po tych terenach przez całą zimę spotkałem jedną osobę na rakietach śnieżnych i kilkunastu skitourowców. Przejdźmy do rzeczy, ale najpierw mała zachęta w postaci kilku zdjęć:

Wytyczone szlaki bywają zasypane śniegiem i ogólnie utrzymane są jedynie do granicy lasu – powyżej znajdziesz jedynie ślady w mniejszym lub większym chaosie, głównie narciarzy, czasem po rakietach śnieżnych. Ja jeszcze nie próbowałem skitouringu, a bardzo lubię chodzić po górach zimą, więc gdy tylko miałem pierwszy wolny dzień, a lawinowa czwórka po opadach z biegiem czasu spadła aż do jedynki, ruszyłem na podbój gór. Chciałem zacząć od majestatycznego, widocznego na ostatnim zdjęciu, szczytu Alpstein. Szybko dotarłem szlakiem do wysokości około 2000 metrów, gdzie znajdują się dwa, nieużywane zimą, budynki, i… zaliczyłem odwrót. Po śniegu niestety nie dało się iść, przyzwyczaiłem się, że w Tatrach ślad jest jako-tako ubity, a tutaj niestety całkowicie puste góry i miękki śnieg spowodowały, że z każdym krokiem zapadałem się powyżej pasa, co już po stu metrach nakazało mi taktyczny odwrót. Ta wycieczka nauczyła mnie lepszego przygotowania, i od tego czasu po Alpach w okolicy Tschiertschen spacerowałem głównie w rakietach śnieżnych.

A było gdzie spacerować! Moimi celami były, kolejno, Alpstein (w drugiej próbie, z rakietami, wszedłem już bez problemu), Parpaner Schwarzhorn oraz Tschingla. To trzy szczyty leżące koło siebie, mające odpowiednio 2298, 2683 i 2449 metrów nad poziomem morza. Na ten ostatni wszedłem dwa razy, za drugim razem obierając drogę jednym ze żlebów od zachodniej strony – tam było już dużo bardziej stromo, rakiety zostały zastąpione przez raki, a w pewnych momentach używałem nawet dwóch czekanów zamiast jednego (choć raczej dla poczucia bezpieczeństwa, niż z rzeczywistej konieczności).

Możliwości wokół Tschiertschen jest dużo więcej – pustych gór wokół jest dużo więcej, a na przykład Weisshorn zagospodarowany narciarsko jest tylko z jednej strony, od Arosy, a zbocza od strony Tschiertschen są puste i jedynie czasem przejeżdżane przez skitourowców. Skąd wiedzieć, gdzie się poruszać, i skąd brać pomysły na wycieczki? Na początku kombinowałem z mapami terenowymi, których dziesiątki można znaleźć w internecie – mniej lub bardziej dokładnych. Korzystam aktualnie z mapy.cz (jest też wersja zimowa, choć mapa nachylenia stoków jest mało dokładna i mocno uśredniona), caltopo oraz fatmap, ale na Szwajcarię najlepsza okazuje się aplikacja SAC, czyli Szwajcarskiego Klubu Alpejskiego. Niestety, nie jest darmowa, ale za 5 franków miesięcznie otrzymasz dostęp do tysięcy różnych tras narciarskich, dróg wspinaczkowych czy alpejskich. Sporo łatwych tras skitourowych na portalu idealnie nadawało się również na spacer na rakietach! Dodatkowo mapa całkiem daje radę, jest dostępna zarówno na komputerze w przeglądarce, jak i w aplikacji na iOS czy Android.

Narciarski raj

Alpy pełne są stoków narciarskich, to jest jasne. Raj dla narciarzy i snowboardzistów, zimą praktycznie każdy rejon szwajcarskich gór zamienia się w narciarskie resorty. W Tschiertschen również znajdziesz sporo stoków, i choć nie jest to duży ośrodek narciarski, to dość często jest tu w miarę pusto (w szczególności w styczniu), a okolice mają dużo bardziej kameralny klimat niż wielkie resorty jak ten w Zermatt, Grindelwaldzie czy Davos. Widoki też są tu wspaniałe, choć nie ukrywajmy – Matterhornu w okolicy niestety nie ma. Co z cenami i stokami na miejscu? Zacznijmy od małej mapki:

Mapa pochodzi z tej strony

Są tutaj cztery wyciągi, najwyżej położony wjeżdża na Gurgaletsch, majestatyczny szczyt osiągający wysokość 2440 metrów. Łącznie wszystkie stoki mają 27 kilometrów długości i każdy znajdzie tu coś dla siebie, choć jeśli jesteś zaawansowanym narciarzem jeżdżącym głównie po trasach oznaczonych czarnym kolorem, to niestety jest tutaj tylko jedna taka, około 400 metrów przewyższenia zjazdu z czubka Gurgaletsch. Reszta to kilka tras oznaczonych kolorami czerwonym i niebieskim. Jeśli jednak lubisz przede wszystkim jazdę poza trasą, to wszystko na lewo od stoków na mapie jest dla Ciebie – tereny, po których chodziłem pieszo i które opisywałem kilka akapitów wyżej, to właśnie te miejsca, i tam pojawiają się najczęściej skitourowcy. Jest gdzie szaleć, co potwierdza cytat ze strony z informacjami o resorcie:

Tschiertschen is considered an insider tip among skiers because of the mogul slopes and the many freeriding opportunities.

W ostatnim sezonie jednodniowy karnet kosztował 56 CHF, za 6 dni trzeba było zapłacić 301 CHF, a abonament na cały sezon to wydatek trochę ponad 700 CHF. Sezon zaczął się 11 grudnia i zamknął 13 marca – dosłownie następnego dnia wszystko umarło, wyciągi przestały działać, a wszystkie wypożyczalnie się zamknęły. Sprzęt na miejscu bez problemu wypożyczysz w Redskin Sportshop – położonym tuż przy dolnej stacji kolejki. Jeszcze co do cen za skipassy – pamiętam, że można było nabyć je sporo taniej zwłaszcza w styczniu, gdy ruch był mniejszy – w okolicach 40 CHF za dzień, a zakup z wyprzedzeniem ponad 20 dni daje Ci 30% zniżki. Więcej informacji na temat warunków i biletów znajdziesz na tej stronie, tam również kupisz bilety, gdy tylko rozpocznie się sprzedaż na kolejny sezon.

Klimat małej, alpejskiej wioski

To, co najbardziej podobało mi się w Tschiertschen, to miejscowy klimat. Kilkaset osób mieszkających tu w większości od pokoleń, gdzie wszyscy znają się od dzieciństwa, co ma oczywiście swoje plusy i minusy, ale na pewno tworzy niepowtarzalną atmosferę. Dość powiedzieć, że dwie główne osoby zarządzające hotelem, a jednocześnie moje szefowe, Andrea oraz Ramona, chodziły razem do przedszkola właśnie tu, w Tschiertschen, mieszkały w przeróżnych miejscach w Szwajcarii i na świecie, by po latach powrócić tutaj i dać drugie życie jedynemu hotelowi na miejscu – The Alpina Mountain Resort.

Hotel jest nieduży, bardzo przyjemny i o wysokim standardzie – przez lata był to hotel czterogwiazdkowy, ale postanowiono zmniejszyć standard (a jednocześnie ceny), choć wyposażenie i wystrój się nie zmieniły, dzięki czemu jest to bardzo przyjemne miejsce, zarządzane przez ludzi z pasją – zdecydowanie mogę coś o tym powiedzieć, bo przepracowałem tam cały ciężki sezon, nie zmieniłem pracy (co często mi się zdarza, bo kto pracował w turystyce i usługach ten wie, że rzadko jest kolorowo), a także planuję wrócić na najbliższą zimę. Mam nadzieję, że to wystarczająca rekomendacja, a tutaj jeszcze kilka zdjęć z hotelu:

Nie traktuj jednak tego wpisu jako reklamy hotelu – postanowiłem o nim napisać, bo tam pracowałem i bardzo dobrze znam wszystkie osoby, które zarządzają tym miejscem, i mogę polecić je z czystym sumieniem. I choć jest to jedyny hotel we wsi, to nie jedyna opcja noclegowa – sam hotel Alpina zarządza również The Alpina Lodge, miejscem położonym niżej we wsi, tańszym, samoobsługowym z dużo bardziej retro klimatem, ale jest tam także sporo guesthouse’ów zarządzanych przez lokalnych gospodarzy. Można powiedzieć, że praktycznie cała wieś żyje głównie z turystyki.

Dlaczego warto przyjechać do Tschiertschen?

No właśnie, dlaczego? Skoro nawet ceny skipassów są niewiele niższe, niż chociażby u stóp Matterhornu, w prawdziwym narciarskim raju, wypełnionym lodowcami i z sezon trwającym kilka miesięcy dłużej?

Po pierwsze, dla klimatu. W każdym momencie możesz opuścić stoki i przenieść się do dzikich, nietkniętych infrastrukturą dolin, w których godzinami nie spotkasz innych turystów, a na uliczkach Tschiertschen poczujesz się jak po przenosinach w czasie. Po drugie, dla spokoju. Jeśli masz już dość zatłoczonych resortów i tysięcy turystów na kilkuset metrach kwadratowych, to mała wiosko koło Chur jest właśnie dla Ciebie. Po trzecie – dla cen. Wprawdzie skipassy w całym kraju kosztują mniej więcej tyle samo (z nieznacznymi różnicami na korzyść mniej popularnych miejscówek, w tym Tschiertschen), ale ceny noclegów i wyżywienia są już trochę niższe, niż w największych zimowych regionach.

Dla mnie Tschiertschen było bajkowym miejscem, które pokochałem od kiedy tylko wysiadłem z autobusu po dwudniowej podróży – od pierwszego momentu urzekł mnie klimat tej małej, całkowicie wolnej od turystów wsi (przyjechałem kilka dni przed sezonem), a że było świeżo po opadach śniegu, słonecznie i z przymrozkami, to łatwo możesz sobie wyobrazić, jak wspaniale wyglądała ta mała wioska górująca nad pobliską doliną. Jeśli na następne zimowe wakacje szukasz czegoś innego, niż zatłoczone resorty, chcesz poczuć spokojny, alpejski klimat małej wioseczki, jesteś freeriderem i uwielbiasz ogromne stoki wolne od wyciągów, albo po prostu urzekły Cię powyższe krajobrazy – Tschiertschen jest dla Ciebie!