Przenosiłem ostatnie torby, które od tygodni leżały ciśnięte w jeden kąt. Gdy podniosłem ostatnią, wytoczyła się z niej kolorowa puszka. Zdziwiony, złapałem ją i dokładnie obejrzałem, zastanawiając się, skąd się tutaj wzięła. Mała, kolorowa, z napisami po angielsku, obklejona dodatkową etykietą. Zaraz mnie olśniło – to małe piwo imbirowe, które przywiozłem sobie z Islandii. Tych małych puszeczek można było znaleźć tony w tamtejszych sklepach – u nas ciężko wyhaczyć ten napój gdziekolwiek.

Otworzyłem, wziąłem łyk. Imbir zaczął lekko piec mnie w gardło.

Zapach i smak napoju od razu przeniósł mnie myślami do samochodu.

Samochodu, w którym pierwszy raz otworzyłem taką puszkę. Wracałem wtedy z zakupów, kilka tysięcy kilometrów od domu.

Zachodziło powoli słońce,

mimo, że było kilkanaście minut po piętnastej. Wzeszło niewiele wcześniej – chwilę przed jedenastą, utrzymywało się minimalnie nad horyzontem i zaczęło kierować w dół. Zimowe islandzkie dni są rajem dla fotografów pod jednym względem – światło, jeśli już w ogóle jest, to ciągle jest dobre – słońce albo zachodzi, albo wschodzi. Problem tylko w tym, że przez jakieś 20 godzin na dobę słońca nie ma w ogóle. Krążyłem pomiędzy górami, po prawej stronie świecił na różowo potężny lodowiec, po lewej widać było tylko bezkresny ocean, a przede mną górował potężny masyw wulkanu.

Drogi nie były tak zatłoczone, jak latem. Latem jest w miarę ciepło, nie pada tak często, i nie wieje zbyt mocno.

Ale zima… zima to zupełnie inna bajka. Standardem są sztormy, które nawiedzają tę wyspę, i na kilka dni zamykają wszystkie urzędy, szkoły oraz drogi. Zdarzają się takie dni, gdy wieje tak potężnie, że naprawdę ciężko jest się ruszyć z miejsca i nie zostać przewróconym przez wichurę – pamiętam, gdy jednego dnia jechaliśmy w takich warunkach do pracy. Kilkanaście dni temu dziesiątki turystów utknęły gdzieś na Islandii w sali gimnastycznej – właśnie z powodu sztormu.

Islandczycy są specyficzni

Gdy z nimi rozmawiasz, często nie wiadomo, czy mówią serio, czy żartują. Większość z nich ma masę pieniędzy – z biednego, rybackiego kraju stali się turystyczną potęgą. Ale każdy z nich pamięta, jak wyglądało życie jeszcze kilkanaście lat temu, i widać to doskonale. Nikt nie jest przemądrzały, nikt się nie wywyższa. Mimo, że dawno mogliby odpuścić sobie pewne czynności i zająć się bardziej dochodowymi zajęciami, wciąż pielęgnują swoje tradycje.

Hodują owce, łowią ryby, i… wierzą w elfy.

Imbirowe piwo przypomina mi kraj, w którym mimo, że w ciągu roku jest tu dziesięć razy więcej turystów, niż mieszkańców, wciąż można poczuć się bardzo samotnie i zostać sam na sam z piękną, surową naturą.

Kraj, w którym natura nieustannie przypomina o swojej potędze. Pokazuje, kto tu rządzi, i często to ona wyznacza rytm życia. Ludzie dostosowują się tu do niej, a nie na odwrót.

Kraj, w którym w piękny sposób dba się o tradycję i historię.

Kraj, w którym nie musisz martwić się o to, czy zostawiłeś otwarty samochód. Nie ma to żadnego znaczenia. Chyba, że zostawiłeś otwarte drzwi na oścież – musisz uważać, żeby nie urwał Ci ich wiatr.

Mógłbym tak wymieniać i wymieniać kolejne zalety. Gorące źródła, niesamowite widoki, przepiękne zorze polarne, dwudziestoczterogodzinny dzień latem… Ale to nie są główne zalety Islandii. To, przepiękne wodospady i inne cuda doceniasz, gdy przyjedziesz na kilka dni, zwiedzić najpiękniejsze islandzkie zakątki.

Tam, gdzie rządzi natura

Ale gdy zaczniesz tam mieszkać, zaczynasz dostrzegać inne rzeczy. Twój dom leży co najmniej kilometr od najbliższego sąsiada, a gdy ktoś puka do drzwi, to zapewne… potrzebuje pomocy. Do mnie zapukano dwukrotnie – raz turyści pomylili adres, chcieli trafić do hotelu. Innym razem komuś poszła opona w przyczepce, próbowaliśmy ją zmienić, ale nie dało rady. Zostawił przyczepkę na podjeździe, podjechał po nią następnego dnia.

Masz świadomość, że tutaj rządzi przyroda. Potężne wiatry i sztormy. Burze śnieżne, ulewy. To najmniejsze z zagrożeń. Wokół czekają dziesiątki wulkanów, z których kilka może w każdej chwili się obudzić, wyrzucić w powietrze setki ton pyłów i odciąć Islandię od reszty świata na długie tygodnie. Trzęsienia ziemi, powodzie spowodowane topniejącymi lodowcami.

Życie na Islandii często jest walką, czasem trudną, ale przyjemną. To tutaj potrafisz naprawdę docenić suchy kąt czy dach nad głową.

***

Wypijam ostatni łyk. Zgniatam puszkę i wrzucam niedbale do kosza. Siadam do laptopa i powoli otwieram stronę z biletami lotniczymi. Miejsce docelowe – Keflavik.

Gdy wyjeżdżałem, wiedziałem, że wrócę. I wracam, jeszcze w tym roku. Walczyć ze śnieżycami, sztormami, ulewami.

Wracam, by znów móc wstać rano, przeciągnąć się i móc wypić pyszną kawę, u stóp potężnego wulkanu, patrząc przez okno na arktyczne wody Oceanu Atlantyckiego, którego fale rozbijają się o czarny, islandzki piasek.