– Zbieraj się Antonio. Idziemy szukać liści.
– W środku nocy? Przecież nic nie widać. Nie ma księżyca – próbowałem protestować, ale jednocześnie po omacku wkładałem kalosze. Wiedziałem, że cokolwiek powiem, i tak pójdziemy po te liście. – Nic nie widać! Nic, nic, nic.
Piękna pora na liście.
(…)
Szliśmy chyba około godziny. Przynajmniej tak mi się wydawało. (…) Doszliśmy? – zapytałem po raz setny.
(…)
Angelino stał pochylony i oglądał ściółkę.
– Liście, których nie widać za dnia – powiedział, wskazując światłem latarki zwyczajne, zeschnięte liście.
– Te?
– Te.
– To ich nie widać? Czy może jakichś innych? Bo te wyglądają na bardzo widoczne – byłem tym wszystkim lekko poirytowany. (…)
– Za dnia znikną.
– Jak chcesz, to możemy tu posiedzieć do świtu i wtedy ci udowodnię, że będzie je świetnie widać.
– Znikną.
– Dobra! Siedzimy do rana i czekamy.
– Zgaś latarkę, Antonio. Szkoda baterii – powiedział spokojnie.
Zgasiłem.
I wtedy, w smolistej ciemności, zobaczyłem kilka zielonych plamek.
– Fosforyzują! – wyszeptałem z zachwytem.
Wojciech Cejrowski, Rio Anaconda
Tajlandia… i co dalej?
Zacząłem planowanie zwiedzania Azji. Do zagospodarowania miałem 6 tygodni w kompletnie obcym mi rejonie świata.
Znasz ten dreszczyk emocji, gdy już wiesz, że gdzieś się znajdziesz, ale kompletnie nie wiesz, co Cię czeka? Gdy siedzisz, wertujesz, i powoli odkrywasz kolejne niesamowite rzeczy?
Siedziałem z długopisem w zębach i notatnikiem obok klawiatury. Przeglądarka zawiesza się od liczby otwartych zakładek, a liczba możliwości mnie przeraża. Zwiedzę Tajlandię, ale co dalej? Bali? Sumatra? O kurde, Malediwy! A może jednak… o! Komodo – warany!
I tak dalej.
W końcu wybrałem. Tajlandia, Bali i Borneo.
Czy można spełnić marzenie… nie orientując się o tym?
W tropikalne rejony Azji jakoś nigdy mnie nie ciągnęło. Nie wiem czemu, nigdy nie rozważałem tej części świata jako kierunek docelowy. Zawsze w mojej głowie była Ameryka Południowa i tamtejsza dżungla, głównie za sprawą książek Wojtka Cejrowskiego i Tony’ego Halika, jak i tych trochę mniej popularnych podróżników jak choćby Stefan Czerniecki.
Zawsze myślałem, że prawdziwa puszcza istnieje tylko w Brazylii, Kolumbii czy Peru.
Małpy, pająki, gęsty las deszczowy? Ameryka Środkowa i Południowa, to jasne.
Nie zastanawiałem się nigdy nad tym, po prostu było to dla mnie naturalne.
W końcu dotarłem na Borneo. Trafiłem do Parku Narodowego Bako, gdzie wybrałem się na nocny spacer po dżungli z przewodnikiem. Spotkałem masę zwierząt, robactwa, ogromnych pająków, dzikich kotów, nietoperzy… w końcu, pod koniec trekkingu przewodnik poprosił wszystkich o zgaszenie latarek…
i po chwili się pokazały.
Wszędzie wokół leżały pojedyncze liście, które po chwili, gdy oczy się już przyzwyczaiły… świeciły!
Naprawdę intensywnie.
Od razu w tym momencie wróciłem myślami do fragmentów książki Cejrowskiego, której kilka fragmentów przeczytałeś na początku.
Dopiero w tym momencie dotarło do mnie to wszystko w stu procentach. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że wszystko jest tak, jak chciałem, jak sobie wymarzyłem. Oglądam w naturalnym środowisku zwierzęta, których u nas nie da się zobaczyć nawet w zoo. Przedzieram się przez prawdziwą dżunglę, moknę w tropikalnych ulewach. Jestem w jednym z najdzikszych miejsc na Ziemi.
W dżungli, do której nie da się dojechać drogą lądową – trzeba płynąć naokoło łodzią.
Zrealizowałem jedno z moich największych marzeń sprzed lat, o którym dekadę temu nawet nie myślałem, że mogłoby się spełnić – nie mieściło mi się w głowie, że postawię stopę w prawdziwym równikowym lesie deszczowym.
I tak naprawdę nie miało znaczenia, czy to Ameryka Południowa, czy Borneo.
Liczyła się puszcza, liczyła się dzikość, liczyła się dżungla.
I świecące w ciemności liście.