Stoję na małej, ale bezpiecznej półce jakieś dziesięć metrów nad ziemią. To dobre miejsce, jedyne tak wygodne na całej drodze, by komfortowo odpocząć. Wiem, że przede mną najtrudniejsze ruchy, a po drodze nigdzie nie będę mógł wpiąć karabinka – komfort psychiczny czeka mnie dopiero kilka metrów wyżej. Głowa chce zostać na mojej bezpiecznej przystani, ale wiem, że ten dyskomfort najlepiej pokonać zdecydowanym ruchem – lekko łapię więc lewą dłonią wystający kawałek skały, jednocześnie podciągając prawą nogę i stawiając ją w lekkim zagłębieniu. Przerzucam ciężar ciała na dwa palce prawej stopy i teraz już nie ma odwrotu. Podnoszę lewą stopę, opieram lekko z lewej strony, wstaję na prawej nodze i łapię jedyny widoczny otwór trzema palcami prawej ręki. Całe ciało zawisa na tym mizernym chwycie i na chwilę świat staje w miejscu.

Utrzymam, czy nie utrzymam?

Czas spowolnił, a przez moment takie właśnie myśli kłębiły mi się w głowie. Po chwili otrząsam się, podciągam lekko na tyle, ile mogę, opieram stopę na małej krawądce i wyciągam do góry jak struna, chwytając duży, wygodny chwyt. Teraz jest już z górki – opieram wygodnie nogi, wolną ręką łapię linę i wpinam do karabinka. Jeszcze trzy łatwe metry, i jestem na górze – cała droga za mną. Teraz mogę już tylko zjechać w dół. Niecałe trzydzieści metrów zjazdu i stawiam stopy na trawce, w jesiennym słońcu okalającym Wyżynę Krakowsko-Częstochowską. Gdyby dwie minuty wcześniej powinęła mi się noga, najadłbym się trochę strachu i zaczął od początku, albo i nie – w cieple, bez żadnej presji i niebezpieczeństw. Pewien mały, dwuosobowy zespół 35 lat temu nie miał tego komfortu.

Świetlista ściana Gasherbrum IV

Jest 19 lipca 1985 roku. Mniej więcej w 3/4 wysokości 2500 metrowej ściany, na malutkiej półce skalnej siedzi dwóch wspinaczy. Już drugi dzień nie ruszają się z miejsca, góra osnuta jest gęstą mgłą, z nieba wciąż spadają ogromne ilości śniegu, a okolicznymi żlebami co chwilę schodzą potężne lawiny. To szósty dzień wyprawy, drugi dzień oczekiwania po 5 dniach wspinania, a prowiant skończył się dwa dni temu. Panowie, otoczeni tylko lichą płachtą biwakową, nie rozmawiają. Przeżywają sytuację w milczeniu. Robert ze zmęczenia i głodu ma halucynacje, a Wojtek prowadzi osobliwe doświadczenia – podszczypuje kolano, by poczuć ból, i uświadamia sobie, że ten uszczypnięty kawałek nogi za dwa dni będzie zamarznięty, będzie tylko… lodem.

Nie ma drogi w dół, ani w żadnym innym kierunku. Jedyna możliwa do przejścia trasa prowadzi do góry, ale trwająca drugi dzień śnieżyca uniemożliwia jakiekolwiek działania. Prowiant obliczony na 5 dni akcji już dawno się skończył, a sytuacja się nie poprawia. Do Wojtka dociera, że to prawdopodobnie koniec. Zawsze życzył sobie, że gdy już będzie miał umrzeć, chciałby być tego procesu świadomy. Postanawia, bardzo niezgrabnie, odezwać się do swojego partnera. Nie wyobraża sobie, że miałby być w tym wszystkim sam.

Robert, kurczę… chciałbym z Tobą…
Wiem. Wiem, co masz na myśli. Jestem gotowy.

Nadchodzi kolejna noc. A po niej poranek. Mroźny, dużo mroźniejszy, niż dwa poprzednie. A wraz z ochłodzeniem – czyste niebo i wspaniała pogoda.

Jesteśmy na granicy Pakistanu i Chin, w najbardziej nieprzyjaznym pasmie górskim świata – Karakorum. Znajduje się tu grupa szczytów zwanych Gasherbrumami, których w sumie jest siedem. Trzy z nich liczą ponad 8 000 metrów n. p. m., na niejednym zostanie zapisana jeszcze masa pięknych i tragicznych historii, ale Wojtka Kurtykę i Roberta Schauera zainteresował szczyt o 75 metrów niższy od magicznej bariery ośmiu tysięcy, a konkretnie jego zachodnia ściana, zwana świetlistą. Po siedmiu dniach walki w ścianie dwuosobowy zespół, po wielkich perypetiach, pokonał jedno z największych wyzwań górskich na świecie i po dotarciu do grani szczytowej, wykończony, ruszył w dół. Kurtyka i Schauer odpuścili wejście na szczyt, ale nie o to w tym przejściu chodziło – dokonali rzeczy, która wydawała się niemożliwa, ich droga do tej pory nie została powtórzona, a tygodniowa wspinaczka została wybrana przez magazyn Climbing największym osiągnięciem wspinaczkowym całego XX wieku. Nie zdobycie wszystkich ośmiotysięczników przez Messnera, nie pierwsze zimowe wejście na Everest, a właśnie ten ekstremalny trawers świetlistej ściany. Bez Szerpów, bez dodatkowych zespołów, bez tragarzy – tylko Kurtyka, Schauer, dwa plecaki i pionowy granit.

Droga przez zachodnią ścianę Gasherbruma IV, którą wytyczyli Kurtyka i Schauer
Przybliżony przebieg drogi i noclegów na zachodniej ścianie Gasherbrum IV

Chiński Maharadża

Wspinanie to sport, za który wziąłem się stosunkowo późno, bo jakieś dwa i pół roku temu. Gdy byłem mały, miałem jedynie dwie kasety wideo – nieśmiertelnego Króla Lwa i K2, film z 1991 roku, i oglądałem je naprzemiennie. Między pierwszą wizytą na ściance a pierwszym odtworzeniem K2 wydarzyło się sporo, przeczytałem mnóstwo książek o polskich himalaistach, przeszedłem mnóstwo szlaków w górach Polski, Słowacji, Szwajcarii, Włoch czy Islandii, ale cały czas w mojej głowie świtało przekonanie, że wspinanie, to sport, za który nie warto się brać, jeśli nie uprawiasz go od małego. Na szczęście ostatecznie przekonałem się, jak bardzo się myliłem. Najpierw jednorazowo wybrałem się na ściankę z kolegą, na krótki kurs asekuracji na wędkę. Okazało się, że nie taki diabeł straszny, i po początkowym strachu można dość szybko zacząć w miarę zgrabnie poruszać się w pionie. Potem ruszyłem na zimowe kursy turystyki w Tatrach. Chodziłem na sekcję na ściance, aż ostatecznie wylądowałem na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej na kursie skałkowym, by nauczyć się bezpiecznie i odpowiedzialnie wspinać nie tylko na sztucznych ścianach, a także w terenie, w prawdziwej skale.

Jura Krakowsko-Częstochowska. Tutaj odbyłem kurs skałkowy, również tutaj wspinał się kiedyś Wojciech Kurtyka
Wspinanie na Jurze

Kurs odbyłem w dolinie Kobylańskiej, ale Jurę znam dobrze, za dziecka jeździłem tu na wakacje do cioci, która mieszka nieopodal. Chodziłem po lasach, kąpałem się w strumieniach, znajdowałem mnóstwo skamieniałości sprzed dziesiątek milionów lat. Wyjazd na Jurę był dla mnie małym powrotem do przeszłości, i z tej nostalgii zawędrowałem kawałek dalej, do Doliny Bolechowieckiej, stając przed Murem Pokutników. Na tej ścianie poprowadzonych jest kilkanaście dróg wspinaczkowych, ale mnie w szczególności zainteresowała jedna – Chiński Maharadża. To tutaj Kurtyka kolejny raz pokazał, że najważniejszy jest dla niego styl i trudności techniczne, a przede wszystkim – wspinanie w zgodzie z samym sobą.

Dwadzieścia siedem lat temu pogoda była dobra, był środek tygodnia, w dolinie nie było nikogo. Wojtek przywiązał linę, przeszedł Maharadżę na wędkę. Upewnił się, że wszystko jest w porządku. Odwiązał linę, zdjął uprząż. Pod ścianą pojawiła się para, która zaczęła przygotowywać się powoli do wspinania. Po chwili przygotowania chyba zrozumieli, do czego zmierza Kurtyka.

Podszedł i dotknął skały.

Złapałem mocniej, podciągnąłem się trochę i zacząłem się wspinać. (…) Z lekkością wychodzę ponad okap – stąd nie ma już odwrotu. I w tej chwili mam wrażenie, że wydobyłem się z koszmaru. Czuję ulgę. Ogarnia mnie spokój. Jego ciało było dobrze napięte. Palce były suche. Stopy spokojne, poruszały się z wielką precyzją od jednego maleńkiego stopnia do drugiego. (…)
Poniżej para wspinaczy patrzyła oniemiała.
Wojtek spojrzał w górę, w stronę najtrudniejszego fragmentu drogi. (…) Przeniknął go dreszcz lęku. Ogarnęło mnie zdumienie. Tuż za zdumieniem czaiło się przerażenie, a w przerażeniu to mroczne… strach powiedzieć. Wiedziałem, że jeśli się zawaham – runę. Lecz ciało, mądre zwierzę, sprytniejsze niż Dżem, nie pyta, co myśli rozgorączkowana głowa. Wczepiony palcem lewej ręki w pitkę płynnie wznoszę się tam, skąd nie ma już odwrotu, ku owym szarym plamom, do krzywego nieba i, o dziwo, tuż przed moim nosem wyłania się krawędź cieniutka jak skóra palców. Mam ją!

Udało się. Wojtek zrobił to, do czego przygotowywał się tygodniami – na żywca, bez żadnego zabezpieczenia przeszedł drogę nazwaną Chiński Maharadża. Widziałeś może film Free Solo, oscarowy dokument z ostatnich lat, w którym Alex Honnold wspina się po niesamowicie technicznej drodze w PN Yosemite bez zabezpieczenia? To teraz wyobraź sobie, że porównując trudności techniczne obydwu dróg, Wojtek wspinał się prawie trzydzieści lat temu solo na drodze o dwie wyceny trudniejszej! Choć, oczywiście, kilkadziesiąt razy krótszej.

Kurtyka i sztuka wolności

Wojtek Kurtyka to wspinacz, którego nigdy nie interesowały olbrzymie, popularne góry, zdobywane najprostszymi drogami. Szukał czegoś innego, niż okupowanie ściany jak największym zespołem, z jak największym zaopatrzeniem i w jak najdłuższym czasie, które nazywał czasem Sztuką cierpienia. Góry Kurtyki były inne – proste linie, jak najbardziej techniczne, a związek z nimi na tyle intymny, na ile się dało – wolał spotykać się z nimi samotnie, lub w malutkich, dwu- lub trzyosobowych zespołach. Dumą dla niego były nielegalne wejścia na wierzchołki, gdy udało mu się uciec biurokratycznym zawiłościom i pokonać urzędnicze zapory. Uwielbiał nielegalnie przekraczać granicę i wspinać się po słowackiej stronie Tatr za czasów PRL. Wyznaczał nowe standardy w Tatrach, Alpach czy Hindukuszu, ale również w górach najwyższych – przez trzy lata wspinając się w Himalajach i Karakorum z Jerzym Kukuczką, swoim przeciwieństwem. Mimo, że za Jurkiem ciągnęło się fatum śmierci – mnóstwo jego partnerów wspinaczkowych zginęło podczas wspólnych wypraw, podczas tych trzech lat z Wojtkiem żadnemu włos nie spadł z głowy. Mimo, że byli wspinaczami i ludźmi zupełnie innymi, uzupełniali się znakomicie i wnosili nową jakość we wspinaniu na ośmiotysięczniki.

Bezpieczeństwo.

To słowo paradoksalnie pasuje do Kurtyki, jak mało które. Himalaizm jest sportem ekstremalnym – to nie podlega dyskusji. Dość powiedzieć, że dwa najbardziej zabójcze ośmiotysięczniki mają śmiertelność na poziomie… 32 i 29 procent. Chodzi o Annapurnę i K2. Mimo to, w całej historii wspinania Kurtyki, robienia rzeczy, na które nawet najlepsi wspinacze świata patrzyli z uznaniem i podziwem, nigdy ani jemu, ani żadnemu z jego partnerów wspinaczkowych, nie spadł włos z głowy. Nikt nie złamał ręki czy nawet paznokcia i, rzecz jasna, nikt nie zginął. Czy miał dużo szczęścia? Na pewno, w życiu nieraz stajemy w sytuacji, w której nie mamy wpływu kompletnie na nic. Jednak nie da się kilkadziesiąt lat polegać na szczęściu, zwłaszcza w tak nieprzyjaznym i niebezpiecznym środowisku, jak najtrudniejsze na świecie ściany w górach wysokich. Co jeszcze w takim razie wyróżniało Kurtykę wśród innych wspinaczy? Najlepiej ten wpis zakończą słowa głównego bohatera:

Może więź z przyrodą pozwalała mi unikać głupstw i błędów? Kiedyś pytany przez laika, dlaczego przeżyłem w górach, odpowiedziałem przekornie: bo jestem tchórzem.

Źródła: 1, 2, 3


Inspiracją do wpisu była oczywiście bogata fantazja Wojtka Kurtyki, ale również bardzo dobra biografia tego wspinacza autorstwa Bernadette McDonald o tytule „Sztuka Wolności”. Kurtyka jest postacią, której można poświęcić setki wpisów takich jak ten i nie wyczerpią tematu nawet w małym ułamku, ale „Sztuka wolności” świetnie radzi sobie z przedstawieniem tak bogatej osobowości na kilkuset stronach na tyle, na ile to możliwe. Wojtek trzymał niesamowity poziom sportowy długo po 50 urodzinach, a w 2016 roku odebrał największą górską nagrodę – Złoty Czekan – za całokształt działalności wspinaczkowej.