Siedem osób w samolocie. Pierwszy raz zdarzyło mi się lecieć w tak pustej maszynie – był to pierwszy w 2023 roku lot na trasie Paryż – Vágar. Nad stolicą Francji świeciło piękne słońce, minęliśmy kanał La Manche, a chwilę później z góry oglądaliśmy południową część Wielkiej Brytanii. Gdy jednak samolot dotarł w okolice Szkocji, pod nami pojawiły się chmury, które rozproszyły się dopiero, gdy znacząco obniżyliśmy wysokość po dotarciu nad archipelag wysp na północnym Atlantyku. Małe kawałki lądu rozproszone we wzburzonym oceanie, pionowe, niesamowite klify – widok z małego okna był dramatyczny i piękny zarazem. Samolot podszedł do lądowania i zaczęło nim mocno trząść, a lotnisko w Vágar jest tak położone, że miałem wrażenie, że zaraz skrzydło zahaczy o jeden z wystających kawałków skały, ale minutę później już bezpiecznie kołowaliśmy, a ja miałem małe deja vu – czułem się, jakbym nie odwiedzał nowego kraju, a po prostu po raz kolejny wylądował na islandzkim lotnisku w Keflaviku.
Wysiadłem z autobusu, który z lotniska przewiózł mnie kilka kilometrów do miasteczka Miðvágur, w którym miałem nocować przez kolejnych kilka nocy. Wiało pierońsko, do tego silny wiatr sprawiał, że padający deszcz, który sam z siebie był irytujący, padał poziomo, a że szedłem pod wiatr, było, delikatnie mówiąc, mało komfortowo. Mimo to zacząłem się uśmiechać – wszystko wokół, włącznie z pogodą, tak bardzo przypominało mi ukochaną Islandię. Zrobiłem zakupy w bonusie, sieci sklepów z najbrzydszym logo w całej Europie i podreptałem dalej do hostelu, jedynie dobrej kurtce zawdzięczając, że nie przemokłem do suchej nitki. W połowie miasteczka na główną drogę z bocznej uliczki wyszły dwie owce nic nie robiąc sobie z tego, gdzie są – przeszły około trzystu metrów i skręciły w lewo, tak naturalnie, jakby codziennie pokonywały tę trasę od lat. No tak… w końcu to Wyspy Owcze. Czas zwiedzić archipelag z najprawdopodobniej najgorszą pogodą w Europie (to nie żarty. Nie dość, że jest zimno i wietrznie, to wyspy mają najmniej godzin słonecznych w ciągu roku na całym świecie).
Wyspy Owcze leżą na północnym Atlantyku, mniej więcej w środku trójkąta tworzonego przez Islandię, Szkocję oraz południową Norwegię. Słyną z fatalnej pogody, zwłaszcza poza okresem letnim. Lecąc tu na początku kwietnia nie miałem żadnych oczekiwań, przygotowałem się na pięć dni ciągłego deszczu i wiatru, zabrałem ze sobą cały nieprzemakalny ekwipunek, ale również drona, na wypadek, gdyby jednak pojawiły się choć chwile dobrej pogody. Wulkaniczne wyspy jako pierwsi zamieszkiwali w VII wieku pustelnicy pochodzący z Irlandii (choć ponoć nawet wcześniej – między IV a VI wiekiem) , a w 825 roku zasiedlili je Wikingowie. Przez setki lat stanowiły część Norwegii, która od 1380 roku weszła w unię z Danią, a gdy w 1814 roku Norwegia postanowiła ogłosić niepodległość, Wyspy Owcze zostały częścią duńskiego królestwa. Do dziś nie są całkiem niezależnym krajem, choć posiadają całkiem sporą autonomię i z Danią łączą je podobne stosunki, co Grenlandię. Nie na polityce i gospodarce jednak będziemy skupiać się w tym wpisie, a na tym, co na wyspach najpiękniejsze.
Wyspy Owcze – najwyższe klify w Europie
Pionowe skalne ściany opadające setkami metrów do oceanu to crème de la crème farerskich widoków. Choć, jak już wspomniałem, miejscowe krajobrazy mocno przypominają mi Islandię, to mierzące ponad siedemset metrów klify są czymś unikalnym. Ze względu na fakt, że na wyspy przyleciałem sam i to jedynie na 5 dni, zrezygnowałem z wynajmu samochodu (koszty rozrosłyby się potężnie) i postanowiłem zwiedzać jedynie wyspę Vágar, która jest naszpikowana atrakcjami, korzystając tylko z własnych nóg, transportu publicznego i autostopu. Już pierwszego dnia, mimo mocno deszczowej pogody, wybrałem się na jeden z najbardziej rozpoznawalnych krajobrazów z Wysp Owczych – słynne jezioro lewitujące nad oceanem.
To pierwszy z minusów archipelagu. Ścieżka prowadząca wzdłuż jeziora Leitisvatn wiedzie nad piękny klif i sam trekking jest naprawdę majestatyczny, natomiast warto wiedzieć, że w całym kraju nie ma poza miasteczkami terenów wspólnych czy publicznych – każdy kawałek ziemi ma swojego właściciela. Z tego względu biwakowanie na dziko jest zabronione, a co gorsza, wstęp do niektórych atrakcji jest płatny i to czasem niemało. Przykładowo trekking do pięknej skały wystającej z oceanu, Drangarnir, można odbyć jedynie z przewodnikiem i cena takiego wyjścia to 550 DKK (330 PLN!), a przechadzka wzdłuż Leitisvatn, na którą właśnie się wybierałem, to koszt 200 DKK (120 PLN). Znacząco kłóci się to z Allemansrätten, podejściu stosowanym przez Norwegię, Szwecję oraz Finlandię, które zakłada, że człowiek jest częścią natury i w Szwecji zezwala na biwakowanie nawet na prywatnym terenie, jeśli zachowamy odpowiedni dystans od zabudowań. Ach, jak wspaniale żyło się lata temu przez ponad miesiąc na północy, codziennie biwakując w innym miejscu, kąpiąc w strumieniach i mając w kieszeni dwieście złotych na kilka tygodni! Tym razem jednak gonił mnie czas, nie byłem w Norwegii, pogoda była dużo gorsza, niż latem 2014, nocowałem więc w hostelu, a na wejściu na szlak grzecznie wyciągnąłem kartę i zapłaciłem za wstęp.
Największą zaletą pobytu na WO na początku kwietnia był fakt, że turystów było naprawdę malutko. Nierzadko chodząc nawet po najbardziej popularnych atrakcjach całe ścieżki i punkty widokowe miałem tylko dla siebie, oprócz cieszenia więc oczu i ducha mogłem bez przeszkód pstrykać zdjęcia, nie denerwując się co chwilę, że ktoś wchodzi mi w kadr. Choć pogoda na pierwszy rzut oka nie sprzyjała, to padało tylko trochę, a tego typu aura bardzo pasuje mi do północnych widoków, dreptałem więc radośnie godzinkę, by dotrzeć na brzeg wyspy i ujrzeć widok, który zwalił mnie z nóg.
Trælanípa znaczy dosłownie tyle co skała lub klif niewolników. Nazwa ta wzięła się stąd, że wieki temu z tej ponad 140-metrowej ściany Wikingowie zrzucali do oceanu niepotrzebnych i nienadających się więcej do pracy ludzi. Dziś jest to jedynie atrakcja turystyczna, która naprawdę wbija w ziemię – klify i wzburzona woda robią niesamowite wrażenie, zwłaszcza bez innych ludzi i w szarej, mrocznej aurze. Po szlaku widać, że turystyka na wyspach raczkuje, choć jak na ludność tego małego kraju liczby i tak są ogromne. Ścieżka jest dość prowizoryczna zwłaszcza w niektórych miejscach, brak tu jakichkolwiek zabezpieczeń i na oko naprawdę łatwo zrobić tu sobie krzywdę – podobnie było w wielu miejscach na Islandii, ale z roku na rok podejście się zmienia. Ja jednak lubię to, jak jest teraz – wystarczy być ostrożnym, a widoki bez ogrodzeń i schodów są dużo przyjemniejsze.
Trælanípa to jednak nie jedyne atrakcje na wyspie. Zdecydowałem się zostać tylko na Vágar, ponieważ jest to brama do Wysp Owczychi jest najbardziej bogata w piękne miejsca ze wszystkich wysp archipelagu. W kolejnych dniach odwiedziłem inne skalne formacje, latałem dronem nad fiordami, przechodząc praktycznie całą wyspę na pieszo, cieszyłem oko tradycyjnym miejscowym budownictwem, w którym dachy drewnianych domków zdobią prawdziwe i bardzo praktyczne… trawniki.
Farerski styl życia
Farerowie to mały naród. Same wyspy zamieszkałe są przez niecałych 50 tysięcy, trochę ponad 20 kolejnych tysięcy żyje za granicą – głównie w Danii i Norwegii. Nazwa narodu wywodzi się z czasów, gdy pierwsi Wikingowie dotarli na archipelag i nazwali go Wyspami Owczymi – Færeyjar. Dziś mieszka tu około 1,5x więcej owiec, niż ludzi i choć to naprawdę sporo, to wciąż mniejsze proporcje niż na Islandii – tam liczba tych wełnianych zwierzaków prawie trzykrotnie przewyższa liczbę mieszkańców! Farerowie w ogóle mają sporo wspólnego ze swoimi północnymi kuzynami – języki wyspiarzy są najbardziej do siebie zbliżone, w bardzo podobne w piśmie i trochę mniej w mowie. Gdy w 2019 roku pracowałem na fiordach wschodnich w Islandii, mieliśmy gości z Wysp Owczych i jako-tako mogli porozumiewać się z Islandczykami w swoich językach, choć zdarzały się czasem nieporozumienia.
Przez długie lata, ze względu na swoje odosobnienie, Wyspy Owcze były bardzo zacofanym krajem. Kilkadziesiąt lat temu mało gdzie docierała elektryczność, system dróg był również fatalny – dziś Farerowie mogą poszczycić się drugim najdłuższym podwodnym tunelem na świecie i jedynym podwodnym rondem. Wciąż jednak niektóre miejsca są odosobnione – w systemie komunikacji miejskiej znajdziesz promy i autobusy, ale również helikopter, który dotowany jest z podatków mieszkańców (podobnie jak przeprawy promowe, na które bilet potrafi kosztować równowartość kilkunastu złotych). Ogromną część gospodarki farerskiej stanowi eksport ryb – kiedyś podstawą było rybołówstwo, dziś, niestety, po kryzysie w latach ’90, są farmy rybne, a największa miejscowa firma hodująca ryby w tamtejszych zatokach jest jednocześnie czwartą największą tego typu firmą na świecie.
Wyspy Owcze słyną jednak najbardziej z czegoś innego – krwawej tradycji nazywanej Grindadráp. Pewnie przynajmniej raz w życiu zdarzyło Ci się natknąć na obrazki w sieci z tego wydarzenia – pełna krwistoczerwonej wody zatoka, z setkami ciał Grindwali na plaży, przechadzający się pomiędzy nimi Farerzy, dobijający kolejne osobniki. Masowe polowania odbywają się zazwyczaj latem, przygotowani ludzie zaganiają łodziami delfinowate do fiordu, gdzie czekają przygotowani i uzbrojeni w specjalne ostrza ludzie gotowi do zadania śmiertelnych ciosów. Tradycja ta kiedyś służyła zapewnieniu odpowiedniej ilości pożywienia lokalnej ludności na długie zimowe miesiące i zjednoczeniu społeczności, dziś nie jest już specjalnie potrzebna i wywołuje skrajne emocje, do tego stopnia, że co jakiś czas Internet wrze, aktywiści napominają, a niektóre firmy bojkotują Wyspy Owcze, zaprzestając organizowania wycieczek na archipelag. I choć sam również uważam ten styl polowania za okrutny, bo ból i stres tych zwierząt potrafi być ogromny, to przyznaję rację Farerom, którzy słusznie zauważają, że ich Grindwale przynajmniej żyją latami normalnym życiem, w przeciwieństwie do dziesiątek milionów zwierząt hodowanych w skandalicznych warunkach w całej Europie i na świecie, nierzadko umierających w sposób dużo bardziej bolesny i długotrwały. Ale trafiają one do sklepów na ładnych tackach owinięte w folię, problemu więc nie widać. Osobiście nie uważam więc, by problem z Grindwalami na Wyspach Owczych był gorszy od codzienności zwierząt hodowlanych – uważam, że pod wieloma względami jest dużo lepszy, jest po prostu bardziej medialny. Zakrwawiona zatoka dobrze się sprzedaje, a wyrażenie oburzenia pozwala nam poczuć się lepiej.
A gdy wyjdzie słońce
Wbrew pozorom, na wyspach również zdarzają się pogodne dni. Nie jest to jednak częste zjawisko! Gdy w przeddzień mojego powrotu na kontynent wyszło słońce i zrobiła się piękna pogoda, akurat rozmawiałem przez telefon z właścicielem hostelu, w którym się zatrzymałem. Był na wakacjach w Hiszpanii, a ja omawiałem z nim możliwość mojego powrotu na lotnisko następnego dnia – był to Wielki Piątek, a w ten dzień na Wyspach Owczych nie kursują ani publiczne autobusy, ani nawet… taksówki. Wtedy wypowiedział następujące zdanie: Słyszałem, że macie tam piękną pogodę. Żałuję, że nie ma mnie teraz w domu, nie lubię być za granicą, gdy akurat nad Wyspami świeci słońce! Ta sytuacja dobrze obrazuje, jak bardzo rzadkim zjawiskiem tutaj są słoneczne dni – najbardziej słoneczny miesiąc, maj, daje około 4,5 godziny światła słonecznego dziennie, a najmniej słoneczny, grudzień… 16 minut.
Mnie się jednak udało. Ostatnie dwa dni miałem praktycznie bez chmurki na niebie, co pozwoliło mi wrócić nad klif niewolników i sfotografować okolicę również z powietrza, a także połazić po okolicy z aparatem, korzystając z ciepłej, słonecznej pogody, która w ciągu tych dni była lepsza, niż w Polsce.
Wyspy Owcze to bardzo ciekawy kraj. Z jednej strony trochę żałuję, że nie zostałem dłużej, z drugiej – akurat nie miałem możliwości polecieć wtedy na dużo dłuższy wyjazd w te okolice, cieszę się więc, że w ogóle zdecydowałem się na te pięć dni. Wyspy mocno przypominają mi Islandię, na którą zawsze uwielbiam wracać i mają z nią naprawdę wiele wspólnego, ale też sporo unikalnych cech, zarówno krajobrazu, jak i w narodzie, które czynią ten malutki kraj położony na środku Atlantyku zdecydowanie wartym odwiedzenia. Prawie 80 tysięcy owiec ma tu naprawdę niezłe życie, są pocieszne i urozmaicają miejscowy krajobraz, tutaj też po raz pierwszy widziałem, by ktoś dokarmiał je pasące się na dworze. Miejscowy rolnik powiedział mi, że robią to całymi miesiącami, ponieważ w przeciwieństwie do Islandii, tutaj owce są na zewnątrz cały rok. Widoki są naprawdę spektakularne – choć myślałem, że nic mnie tu już nie zaskoczy, to nawet lata spędzone na Islandii i tysiące przejrzanych zdjęć z archipelagu nie zmniejszyły efektu, jakie zrobiły na mnie piękne fiordy i potężne klify.
Domyślam się, że w środku sezonu jest tu dużo bardziej tłoczno, ale to wciąż dość mało popularny kierunek – w 2022 roku WO odwiedziło 100 tysięcy turystów, to ponad 15 razy mniej, niż sąsiednią Islandię. Przygotuj aparat fotograficzny, dobrą kurtkę, spodnie i buty, trochę potrzebnego budżetu w portfelu i przede wszystkim miej w pamięci motto każdego północnego kraju w Europie:
Nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania.
Wyspy Owcze – informacje praktyczne
- Niestety, nie tak łatwo dostać się na Wyspy Owcze. Brak bezpośrednich lotów z Polski trochę utrudnia sprawę, najtaniej będzie najprawdopodobniej liniami SAS z Danii, ja leciałem z Warszawy z przesiadką w Paryżu (CDG) – od 2019 farerskie linie Atlantic Airways współpracują z Air France. Tak czy inaczej cena biletów z Polski raczej nie zejdzie poniżej 1000 zł, a raczej będzie w okolicach 1500 zł.
- Jest jeszcze jedna możliwość dostania się na WO – promem Smyril Line. Linia ta pływa z Danii na Islandię, z postojem na Wyspach.
- Walutą na Wyspach Owczych jest korona duńska (DKK). Praktycznie nie korzystałem z gotówki na miejscu, wszędzie można płacić kartą, nawet w autobusie z lotniska (choć na pozostałych liniach potrzebna jest gotówka). Na lotnisku brak bankomatu.
- Na Wyspach Owczych jest naprawdę drogo. Transport publiczny jest w miarę tani, ale wynajęcie samochodu i nocleg to duże kwoty – porównywalne, jeśli nie większe niż na Islandii. Mimo to polecam wynająć auto, jeśli jedziecie większą grupą – transport publiczny nie jest dostosowany do turystów i miejscowych atrakcji.