Jest 14 kwietnia 1912 roku. Chwilę przed północą na pokładzie Titanica, statku z wielką pompą przemierzającego północny Atlantyk, rozbrzmiewają okrzyki ostrzegające o górze lodowej, ale jest już za późno. Trzydzieści siedem sekund później słychać huk, a statek lekko się zatrząsł. Uderzenie nie było mocne, a góra nie tak duża, ale kapitan po oględzinach statku po fakcie stwierdził jednoznacznie – statek zatonie za półtorej godziny. Pomylił się niewiele, o jakieś pół godziny. Dwadzieścia minut po drugiej w nocy Titanic zaczął opadać na dno Atlantyku.

Skąd wzięła się tak wielka góra lodowa, zdolna zatopić tak ogromny statek, jakim był Titanic, na szerokości geograficznej północnej Hiszpanii?

Zanim uderzył w nią statek z Southampton, minęła najprawdopodobniej Nową Funlandię, wcześniej półwysep Labrador i Ziemię Baffina, a jeszcze wcześniej odbiła od zachodniego wybrzeża Grenlandii, którym płynęła na północ. W tym kierunku odbiła na wysokości Aasiaat, wypływając z Zatoki Disko – najprawdopodobniej była kawałkiem grenlandzkiego lądolodu, który ruszył w podróż z Sermeq Kujalleq – najbardziej produktywnego lodowca na świecie poza Antarktydą, położonego tuż obok małego miasteczka, choć trzeciego największego miasta Grenlandii, Ilulissat. Dokładnie 110 lat i tydzień po zatonięciu Titanica wysiadlem z samolotu na lotnisku w Ilulissat, przeszedłem się nad fiord i ujrzałem jeden z najpiękniejszych widoków w moim życiu – który stał się moim domem na kolejnych kilka miesięcy.

Turyści podziwiający góry lodowe z małej łódki gdzieś w fiordzie

Najszybszy lodowiec na świecie

Czterdzieści metrów. O tyle mniej więcej codziennie posuwa się do przodu Sermeq Kujalleq, spychając kolejne tony lodu wprost do zatoki Disko. Czyni go to najbardziej produktywnym lodowcem świata poza Antarktydą! To naprawdę niesamowite tempo sprawia, że fiord, ale również zatoka Disko wypełnione są tysiącami, jak nie nawet milionami kawałków lodu – od tych najmniejszych wielkości dłoni po potężne monstra, szerokie na kilka kilometrów i wystające z wody na wysokość ponad stu metrów.

Spacer nad niesamowity fiord zaczyna się w mieście, a właściwie w miasteczku. Ilulissat to typowa grenlandzka miejscowość, pełna kolorowych domków jak z obrazka. Kolory te kiedyś pełniły funkcje informacyjne, jak nasze szyldy – na żółto na przykład malowano szpitale, na czerwono kościoły, a każdy kolor miał swoje znaczenie. Dziś pełnią bardziej funkcję ozdobną, ale na całe szczęście nie odstąpiono tutaj od tej tradycji całkowicie, dzięki czemu grenlandzkie miasteczka wciąż wyglądają wspaniale, zwłaszcza w zimowej szacie, gdy pełne kolorów budynki odznaczają się na tle białego, pełnego śniegu i lodu krajobrazu. Niestety, bardzo powolutku zakrada się tu również nowoczesność – coraz więcej nowo stawianych budynków odchodzi od tradycyjnej budowy i kolorów, czego najgorszym przykładem jest stojący w samym centrum Ilulissat, górujący nad wszystkim nowoczesny hotel. Samo miasteczko liczy sobie około 5 tysięcy mieszkańców i mimo, że liczba ta absolutnie nie poraża, czyni je trzecią największą miejscowością na Grenlandii po Nuuk i Sisimiut. Ma to swoje plusy – jest tu lotnisko, a nie jedynie heliport, szpital, kilka sklepów spożywczych i odzieżowych. Kierujemy się na południe i po minięciu przytułku dla bezdomnych (tak, tu również są bezdomni, przestępcy, narkomani i alkoholicy – na Grenlandii problemy lokalnej społeczności są naprawdę ogromne) zaczyna się małe psie miasto, pełne tysięcy psów zaprzęgowych spędzających całe życie na kilkumetrowym łańcuchu.

Ilulissat leży prawie 300 kilometrów na północ od koła podbiegunowego, a temperatury zimą spadają nawet poniżej -40 stopni, czasem w zestawie z huraganowym wiatrem. Są tu tylko dwie pory roku – długa i ciemna zima, oraz krótkie, słoneczne lato, które zwykle pojawia się pod koniec maja, ale w tym roku zawitało wyjątkowo późno – naprawdę ciepło (jak na lokalne standardy) zrobiło się dopiero pod koniec czerwca. Mroźne noce wracają już we wrześniu, zwiastując kilka kolejnych, długich miesięcy ze sztormami, śniegiem, wichurami i nocą polarną. Tak krótki okres dodatnich temperatur nie przeszkadza jednak tutejszym lodowcom maleć w naprawdę sporym tempie! Przez ostatnich 150 lat czoło lodowca cofnęło się o dziesiątki kilometrów, a w ostatnich kilku dekadach cofanie przyspieszyło kilkukrotnie. Wciąż jeszcze można porozmawiać z Grenlandczykami, którzy pamiętają góry lodowe, które wystawały z morza na wysokość dwa razy większą, niż obecnie, a zimą spokojnie mogli przemieszczać się zaprzęgami na odległą o 50 kilometrów Disko Island, gdy zatoka zamarzała. Dziś już nie jest to możliwe, choć zima 2021/22 była najdłuższą i najchłodniejszą od kilkunastu lat, co spowodowało spore pustki w sklepach – przez kilka miesięcy statek z zaopatrzeniem nie mógł dotrzeć do miasta ze względu na ilość lodu na wodzie.

Spacer z widokiem na lodowe olbrzymy

Wszystko, co najbardziej niesamowite w Ilulissat, jest całkowicie za darmo. Można wyruszyć tutaj na mnóstwo wycieczek, różniących się w zależności od pory roku – latem głównie pływa się po zatoce, szukając wielorybów, podziwiając góry lodowe z bliska, zimą jeździ psim zaprzęgiem, na nartach czy skuterach śnieżnych. Wycieczki swoje kosztują – Grenlandia nie jest tanim miejscem, ale to, co robi największe wrażenie, jest darmowe. Z miasteczka widać jedynie wylot fiordu – oczywiście jest to niesamowity widok, oglądać kolorowe domki na tle wychylających się zza skalnych formacji gór lodowych, ale żeby poczuć potęgę grenlandzkiego lądolodu, powoli spływającego do zatoki, trzeba wybrać się na kilkukilometrowy spacer jednym z dostępnych w okolicy szlaków. Wszystkie ścieżki znajdują się na południe od miasta i raczej nie powinny sprawić trudności w miarę sprawnym piechurom, choć warto uważać, gdy pada deszcz i skała jest mokra.

Główna, niebieska ścieżka zaczyna się przy nowopowstałym Icefjord Center, nowoczesnym budynku, w którym możesz wypić kawę, zjeść ciastko i przejść się po eleganckiej wystawie, która opowie Ci historię i wiele faktów dotyczących okolicy (za drobną opłatą 150 DKK). Zaraz za budynkiem w prawo odchodzi żółty szlak, który ma wspaniały widok na Ilulissat, a po lewej stronie znajdziesz drewnianą kładkę, która poprowadzi Cię przez mokradła w stronę fiordu (i koniecznie miej coś ze sobą na komary, jeśli jesteś w okresie od czerwca do sierpnia. Te bydlaki na Grenlandii latem to największe utrapienie). Widok stąd jest już niesamowity, a każdy krok będzie przybliżał Cię do brzegu i najbardziej niesamowitych widoków, jakie podziwiałem w swoim życiu – potężne lodowe formacje spoczywające w szerokim na dwadzieścia kilometrów fiordzie robią wrażenie i wyglądają jak nie z tego świata.

Gdy skończy się kładka, możesz wejść po schodach, przysiąść na ławeczce i po prostu kontemplować, bądź wejść na któreś z okolicznych skalnych wzgórz, by mieć jeszcze lepszy widok. Z każdego miejsca jest trochę inny, ale zawsze zapiera dech w piersiach:

Trochę innej perspektywy można nabrać, wybierając się na wycieczkę łodzią po fiordzie. Zazwyczaj trwa ona około trzy godziny, kosztuje równowartość ok. 300 zł i odbywa się wieczorem – w świetle zachodzącego słońca, albo wiszącego nisko nad horyzontem, jeśli będziesz w Ilulissat w czasie trwania dnia polarnego. Sam rejs wśród lodu jest niesamowitym przeżyciem, można spotkać wieloryby, podejrzeć mewy z bliska, ale dopiero z poziomu wody widać, jak ogromne są niektóre z gór lodowych.

Mewy wypoczywające na lodzie

Największe ssaki świata

Ciekawe jest, że to właśnie tu, na daleką północ, docierają wielkie liczby wielorybów, które zimowy czas spędzają w tropikalnych wodach okołorównikowych. Na wiosnę zaczynają migrację na północ i to tutaj żywią się przez całe lato, by zgromadzić wystarczającą ilość tłuszczu, by kolejne pół roku móc odpoczywać w ciepłych wodach, które nie są tak obfite w wielorybie pożywienie, jak dobrze natlenione, zimne, północne wody. W okolicy Ilulissat możesz spotkać nawet największe zwierzęta żyjące kiedykolwiek na naszej planecie – płetwale błękitne, czy również potężne finwale, ale zdecydowanie najczęściej spotyka się humbaki, które również nie należą do maluchów – dorastają do 17 metrów długości i potrafią ważyć nawet 45 ton.

Pierwsze wieloryby widziałem pod koniec czerwca – w tym roku, ze względu na długą zimę, pojawiły się wyjątkowo późno. Niesamowite było spacerowanie po uliczkach miasta i oglądanie co jakiś czas fontanny wody wystrzeliwującej z nosa wielkiego ssaka gdzieś w oddali. Czasem pływały samotnie, czasem w grupach po 3-4 osobniki. Nie miałem jednak szczęścia do latania dronem – albo były za daleko i nie mogłem do nich dolecieć, albo pływały w miejscach, które obejmowała strefa zakazu latania ze względu na bliskość lotniska. Po kilku tygodniach wieloryby przeniosły się z żerem trochę bardziej na południe od fiordu i zacząłem tracić nadzieję na dobre ujęcie i to pomimo tego, że na spacer z dronem chodziłem prawie każdego dnia i latałem pomiędzy górami lodowymi…

Pod sam koniec pobytu trafiła mi się jednak wycieczka na zachód. Wraz z poznanym Grzegorzem pożeglowaliśmy do Aasiaat, w którym te wielkie ssaki spotkać jest o wiele łatwiej – potrafią żerować tuż obok portu, a zdarzyło się, że wpływały nawet do niego! Pierwsze wieloryby spotkaliśmy wpływając do miasteczka, ale byłem zbyt zmęczony, by skupić się na lataniu dronem. Na szczęście następnego dnia nie miałem problemu ze znalezieniem żerujących olbrzymów…

Bez problemu jednak trafisz na wieloryby w Ilulissat, jeśli zdecydujesz się na wycieczkę łodzią, tzw. wielorybie safari. Przewodnicy podglądają humbaki tak często i na tyle dobrze znają ich zwyczaje, że mają prawie stuprocentową skuteczność w ich znajdowaniu, a jeśli nie zobaczysz zwierząt, to następnym razem możesz popłynąć za darmo.

Miejsce z innego świata

Grenlandia jest miejscem niesamowitym. Dostać się tu jest dość trudno, choć akurat Europejczycy mają ułatwione zadanie, bo jedyne loty na największą wyspę świata odbywają się z Danii i Islandii, do tego niezmiernie drogo – nie mówiąc już o kosztach na miejscu. Nie dziwię się jednak, że turyści czasem wydają małe fortuny, by spędzić tu jak najwięcej czasu – miejsce to jest tak inne od świata, który znamy, a surowa przyroda i ogromne ilości lodu robią ogromne wrażenie zwłaszcza, jeśli wcześniej nie było się w rejonach polarnych.

Mimo, że za naszego życia grenlandzki lądolód na pewno nie zniknie, to gołym okiem widać, że Grenlandia się zmienia. Zmieniają się zimy, choć wciąż surowe, to dużo łagodniejsze, niż kiedyś, zmienia się lato, choć cieplejsze, to dużo bardziej wietrzne, lodowce się cofają, a arktyczna flora i fauna muszą jakoś przystosowywać się do postępujących coraz szybciej zmian. Daleko mi do wieszczenia katastrofy, bo żaden ze mnie ekspert, ale wiem jedno – Grenlandię warto odwiedzić. Po wizycie tutaj, mimo niesamowicie trudnych do życia warunków, trochę łatwiej odpowiedzieć sobie w myślach na pytanie Kto, do cholery, postanowił się tu kiedyś osiedlić?