Godzina trekkingu po wyznaczonej ścieżce. Jak to w islandzkich górach – bywa stromo, ale przede wszystkim jest bardzo sypko, kamyki i piasek co chwila wyjeżdżają spod stóp. Do tego niesamowicie wieje, ale już w połowie widać ją po raz pierwszy – najmłodsza na świecie, malutka i wciąż gorąca góra. Czekam chwilę, patrząc na majaczący w oddali krater i po kilku minutach zaczyna się spektakl – najpierw z prawej strony zaczyna płynąć szybko potok wściekle pomarańczowej lawy, a po chwili z niesamowitą siłą krater wyrzuca tony płynnej skały na setki metrów w górę. Wyrzutów jest kilkanaście przez 2-3 minuty, a potem wulkan znów się uspokaja. Po 15 minutach spektakl zaczyna się od nowa.

Miejsc, w których na własne oczy można zobaczyć płynącą, gorącą lawę, jest na świecie mało. Zazwyczaj są to miejsca naprawdę egzotyczne, jak Kongo, Nikaragua, czy odległe Vanatu – ale erupcje zdarzają się też bliżej, jak ta we Włoszech, gdy niedawno znów na Sycylii przebudziła się Etna. Do nielicznego grona krajów, w których możesz zobaczyć ten piekielny spektakl na żywo dołączyła niedawno znów Islandia – po dziesiątkach tysięcy małych trzęsień Ziemi w rejonie Reykjaviku w końcu podziemna moc znalazła ujście w marcu 2021, a Islandia niesamowitą gratkę dla turystów. Co właściwie dzieje się na południowo-zachodnim islandzkim półwyspie?

Pierwszy zwiastun – trzęsienia ziemi

Wybuchy wulkanów na Islandii nie są czymś rzadkim – średnio erupcje, mniej lub bardziej efektowne, zdarzają się co kilka lat. Ostatnia najgłośniejsza miała miejsce w 2010 roku, gdy Eyjafjallajokull zablokował ruch lotniczy w całej Europie, ale od tego czasu w 2011 roku dał o sobie znać Grimsvotn, a także w 2014 Bárðarbunga – jeden z najpotężniejszych wulkanów na wyspie.

Nierzadkie są również artykuły w mediach zapowiadające erupcję na Islandii i wieszczące wielką katastrofę – wystarczy, że na mapie islandzkich wulkanów, prowadzonej przez tamtejsze biuro meteorologiczne, status któregoś z wulkanów zmieni się z zielonego na żółty, a portale sypią nagłówki o „nadchodzącej wielkiej erupcji wulkanu uśpionego od setek lat”. Widywałem je w 2017, 2018, a od 2019 w sumie przestałem się nimi przejmować, bo o „przebudzeniach” było głośno wszędzie, oprócz samej Islandii. Podobnie spokojnie miejscowi podchodzili do erupcji, która w końcu rozpoczęła się w marcu tego roku – mieszkańcy mają spore zaufanie do lokalnych służb i gdy te zapowiadały spokojną, powolną erupcję, która nikomu nie będzie zagrażała, nikt za bardzo nie przejmował się nadchodzącą lawą wypływającą z wnętrza Ziemi.

I powoli się zaczęło – tygodniami półwysep Reykjanes nachodziły dziesiątki tysięcy malutkich trzęsień, delikatnych wstrząsów, z których większość była nieodczuwalna – ale rejestrowały je urządzenia monitorujące. Z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc aktywność pod powierzchnią powoli rosła. Do końca lutego zarejestrowano w sumie ponad 40.000 wstrząsów – wśród nich dwa o magnitudzie 5.6 i jedno 5.7, które spowodowały niewielkie uszkodzenia w okolicznych zabudowaniach.

Ziemia się budzi

W końcu zaczęło się. 19 marca 2021, między 8 a 9 wieczorem, lawa zaczęła wypływać na powierzchnię. Chwilę później o początku erupcji zaczęło informować biuro meteorologiczne, a pierwsi ciekawscy o fotografowie zaczęli przybywać w okolice Grindaviku – na szczęście niezamieszkane, z dala od najbliższych zabudowań.

Gdy teraz o tym myślę, to był niezły absurd. Lawa powoli toczyła się ze środka małego krateru w naszą stronę, a my po prostu staliśmy obok, w śniegu, zachwycając się tym, co widzimy, w odległości może dwóch dwóch metrów od płynącej powoli rzeki ognia. Do tego wyrzuty – gorący placek wylatywał co jakiś czas z krateru i spadał to tu, to tam. Nawet nie przyszło nam do głowy, że może spaść na nas.

To słowa mojego znajomego fotografa, mieszkającego na Islandii od dobrych kilku lat, który pojawił się na miejscu erupcji na samym początku, drugiego czy trzeciego dnia. Opowiadał tę historię, gdy siedzieliśmy razem w potężnym wietrze, patrząc na dużo większy krater, z dużo większą ilością lawy, z… dużo większej odległości:

Zostawiliśmy samochód na prowizorycznym parkingu, po czym czekał nas kilkukilometrowy marsz. Dym z erupcji pokrywał większość szlaku B, więc jak wszyscy turyści zdecydowaliśmy się na drogę oznaczoną jako A i szedłem tam z myślą, że nie zobaczę krateru aż do samego końca. Jakże wspaniałą miałem niespodziankę po drodze! Mniej więcej w połowie szlaku otwierał się fantastyczny widok na wulkan i mniejszą rzekę lawy, a wybuchy z tej odległości wyglądały naprawdę majestatycznie – wydaje mi się, że ten punkt widokowy był nawet piękniejszy niż ten ostateczny, bliższy.

Miejsce erupcji ciągle się zmienia, zwiększa się jej intensywność, lawa ciągle szuka nowych miejsc, którymi może płynąć, więc szlak, który pokonywałem na początku maja jest już dawno nieaktualny – został przecięty przez rzekę lawy, choć oczywiście odpowiednio wcześniej był już zabezpieczony i zamknięty. Jeśli interesuje Cię przebieg erupcji od samego początku – tutaj znajdziesz mapę 3d, która obrazuje rozlew lawy od marca 2021 aż po dzisiaj.

Widok jest spektakularny. Choć zdjęcia i filmy z erupcji są często fantastyczne, to żadne nie oddaje widoku rozpalonej do czerwoności lawy na żywo. Gdy rzeka płynnej skały zaczyna wylatywać z ziemi z dużą prędkością, zwiastując kolejny wyrzut. Gdy w końcu wulkan zaczyna pluć na setki metrów w górę setkami tysięcy litrów lawy, której malutki kawałeczek mógłby zabrać niejedno życie. Patrzyłem na wulkan przerażony i jednocześnie zafascynowany siłą natury, mocą, która uśpiona spoczywa tak blisko, pod naszymi stopami.

Lód i ogień

Chwilę po wizycie nad wulkanem, tuż obok potoków lawy, których temperatura sięga 1400 stopni, wyruszyłem na największy lodowiec Europy – Vatnajokull. To dość zabawne, bo te dwa miejsca dzieli jedynie jakieś 4 godziny jazdy samochodem. Islandia to bez wątpienia niesamowicie różnorodny kraj, który tę dynamiczność zawdzięcza swojej dość młodej historii i położeniu w okolicach koła podbiegunowego. Erupcja wulkanu Fagradalsfjall była również dla Islandczyków darem z niebios – w dobie COVID nikt nie mógł się spodziewać tak silnego magnesu, który zacznie na potęgę sprowadzać turystów z całego świata. Wprawdzie warunki wjazdu dla osób niezaszczepionych są dość surowe z obowiązkową kwarantanną, ale na wyspę zaczęli masowo zjeżdżać turyści ze Stanów Zjednoczonych przyciągnięci, między innymi, możliwością zobaczenia na żywo aktywnego wulkanu, lawy wyrzucanej na setki metrów w górę, potoków roztopionej do czerwoności skały płynących pomiędzy islandzkimi górami. I trudno im się dziwić – taka atrakcja nie zdarza się często. I wydaje się, że w tym wszystkim najmniej ekscytuje ona… Islandczyków. Choć do tego, że mało co ich wzrusza, po latach spędzonych tutaj zdążyłem się już przyzwyczaić.